Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2015

Dystans całkowity:b.d.
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:0
Średnio na aktywność:0.00 km
Więcej statystyk

Lwów - Bieszczady - Beskidy - Pieniny - Tatry (Ukraina, Polska, Słowacja)

Niedziela, 5 lipca 2015 · Komentarze(2)
Hej góry, nase góry!
Początkowo zaplanowaliśmy wyjazd w Bieszczady, ale plan się nieco rozrósł. A było to tak:

Dzień 1 – 25 km

Dziś będziemy wozić się koleją. Z domu wyjeżdżamy dość wcześnie przed pociągiem, żeby zahaczyć o targ śniadaniowy w Katowicach. Objadamy się vegeburgerami i innymi hipstersko-miejskimi dobrociami, godzinkę śpimy pod drzewem i ciśniemy na pociąg. W PKP nie ma najmniejszych problemów. Rowery niechętnie, ale jednak zawisają na wieszakach w TLK do Przemyśla, a my zasiadamy wygodnie w klimatyzowanym wagonie. Dodam, że na zewnątrz są 42 st. C, a jak idę do Warsu po herbatkę (bo zmarzłam), to wracam spocona jak prosię. Pociąg punktualnie przyjeżdża na XIX-wieczny przemyski dworzec. Jedziemy do schroniska zostawić rzeczy, a potem na wieczorny objazd starówki. Chyba pierwszy raz widzę pochyły rynek. Przemyśl spoko, schronisko spoko, pociąg spoko. Dobry początek.

Dzień 2 – 100 km
Wstajemy wcześnie i wyruszamy ku granicy w Medyce. Jeszcze w Przemyślu, jadąc ulicą gubię sakwę. Ni stąd, ni z owąd spada, akurat koło sklepu. Bix:
- Jak chciałaś się zatrzymać w warzywniaku, to mogłaś po prostu powiedzieć.
Kupujemy więc owoce do mojego osobnego owocowego żołądka i jedziemy dalej.
Przez polską kontrolę graniczną przechodzimy w 30 sekund. Na ukraińskiej też żadnych problemów- pani celniczka bez mrugnięcia okiem wbija pieczątkę do mojego zalanego na żółto paszportu (obawiałam się, że będą z tego powodu problemy, wciąż się obawiam co będzie w drodze powrotnej w Smolnicy/Krościenku). Druga celniczka pyta dokąd i na ile jedziemy. Odpowiadam zgodnie z prawdą, że na jeden dzień do Lwowa. Patrzy, jakby zobaczyła ufo.
- Dojedziecie dziś do Lwowa?
- Zamierzamy tam być o 15.00-16.00.
- Aha. Miłego pobytu. (bezbrzeżne zdziwienie)

Jedziemy wg planu "Euro2012-asfaltem" o europejskiej gładkości. Motocykliści jeżdżą bez kasków. Kierowcy bez pasów. Mija nas ciężarówka po brzegi i z czubem załadowana cegłami niezabezpieczonymi nawet tylną klapą. Cieszę się, że nie było wyboju, kiedy obok nas przejeżdżała. W Mościskach przerwa na przypadkiem znalezionym cmentarzu wojennym. Dalsza droga jest głównie nudna, ale szybka. Zjeżdżamy do Horodoka. Pasiemy się na trawniku w centrum miasteczka: lody, owoce z targu, prawie zimna woda i jeszcze raz lody. Upał mocno doskwiera, głównie Bixowi, bo ja upały mam za nic, mimo wszystko jedzie się coraz ciężej. Wjazd do Lwowa jest koszmarny. W pewnym momencie urywa się asfalt i zaczyna się bruk... Lwów jest brukowany. Łoskot i szum wydawany przez samochody jadące po nim jest ogłuszający. Ludzie przebiegają czteropasmową drogę gdzie popadnie. Jedziemy chodnikiem przeciskając się między ludźmi, którzy akurat nie przebiegają drogi, bo ulicą zwyczajnie się nie da (następnego dnia okaże się, że człowiek ma duże zdolności adaptacyjne i wszystko się da). Na chodniku handel. Ludź na ludziu, samochód na samochodzie. Ścieżka rowerowa? Chyba pan żartujesz. Do rynku docieramy pchając już rowery, nawdychani spalin z 92-oktanowej benzyny.
W informacji turystycznej miła pani znajduje nam hostel. Jest 15 m od nas, przy rynku, na czwartym piętrze kamienicy. Idę, dzwonię, nic. Klatkę otwiera wchodzący mieszkaniec, więc wchodzę za nim. W środku gorzej niż w najgorszej bytomskiej kamienicy. Trzeba uważać, żeby nie skręcić sobie nogi na połamanych płytkach, właściwie dziurskach w wylewce. Dzwonię do drzwi na czwartym piętrze- echo. Z pewną ulgą, że jednak nie muszę tam mieszkać, idę z powrotem do informacji i proszę o zarezerwowanie czegoś innego, może odrobinę droższego (wychodzi 350 hrywien za dwuosobowy pokój). Potem zaczyna się szukanie knajpy, bośmy głodni. Wchodzę do jakiejś pierwszej lepszej. Proszę o menu po angielsku- nie ma. Tutaj dygresja: dogadać się łatwiej po polsku, ale przeczytać wolę menu napisane alfabetem łacińskim. Ilekroć proszę o menu po angielsku, nawet mówiąc to po polsku, kelnerzy silą się na wydukanie jakiegoś zdania po angielsku, a po dwóch słowach zaczyna się machanie rękami i generalnie nie wiadomo o co chodzi. Koniec dygresji. Tak więc obsługa knajpy nie potrafi pomóc. Siadamy w końcu w ogródku jakiegoś lokalu, jemy podrzędną pizzę i lody za śmieszne pieniądze. W pewnym momencie obsługa zaczyna składać parasole, zbierać fotele itd. Zamykają czy co? Nie. Podobno będzie silny wiatr. Zwinęli wszystko bez słowa, łącznie z parasolem nad nami, bar przykryli pokrowcem. Nie wiem, naprawdę nie wiem, dlaczego spodziewałam się we Lwowie Europy (może przez ten asfalt?). Myślałam, że w samym mieście będzie jak w Krakowie czy Wrocławiu (przeszła mi przez myśl nawet Warszawa, ale zaraz poszła). Po godzinie przyzwyczajam się do zmiany koncepcji, czyli że to jednak nie Europa i humor się poprawia :)
W nowym hostelu wypas. Pani w recepcji wyjaśnia nam, że właśnie dziś jest noc Iwana Kupała i co roku właśnie tego dnia jest burza z silnym wiatrem.
Możemy skorzystać z kuchni z mikrofelołką :)
Wieczorem jeszcze raz ruszamy na starówkę, tym razem pieszo. Europa ze Lwowa wyłazi po zmroku... Nagle kelnerzy mówią po angielsku, zapraszają, proponują, czynne są galerie sztuki, znalazłam nawet ścieżkę rowerową (w ścisłym centrum).
Ukrainki we Lwowie są ładne, zgrabne, naturalne, noszą długie włosy i chodzą w sukienkach. Dobrze, że w ostatnim momencie wrzuciłam do sakwy sukienkę, reszta się zgadza :)

Dzień 3 – 10 km ze śr. v=7 km/h
Cały dzień spędzamy we Lwowie. Rano jedziemy rowerami na Cmentarz Łyczakowski. Największe wrażenie robi na nas Cmentarz Orląt Lwowskich oraz... ukraiński NOWY cmentarz wojskowy. Na uboczu "starego" mienią się w słońcu kolorami zeszłoroczne mogiły. Bez pomników- każda to kopiec ziemi i wielka konstrukcja ze sztucznych kwiatów, tabliczka, krzyż ze zdjęciem żołnierza, ukraińska flaga. Z daleka wyglądają jak kolorowe kramy. Smutne żniwo. Niewiele więcej akcentów wojennych spotykamy.
Z Łyczakowa do centrum jest lekko z górki. Ulicą ciężko jechać (bruk), więc pchamy się chodnikiem. Gdyby był bardziej pochyły, mógłby posłużyć do zawodów MTB. Mało rowerów można spotkać we Lwowie- nie dziwię się. Jeśli już jesteś rowerem, najwyżej cię wytrzęsie, najwyżej pojedziesz 10 min dłużej. Ale nie bądź we Lwowie niepełnosprawny, bo nie będziesz miał życia.
Kolejny punkt wycieczki- Wysoki Zamek, z którego roztacza się panorama miasta. Przyzwoicie, ale bez szału.
Lwów kojarzył mi się będzie z wielkimi wertepami na każdym kroku, tłumem ludzi i raczej swobodnym przestrzeganiem zasad ruchu drogowego. Nauczyłam się wymuszać pierwszeństwo rowerem.
Rowery odprawiamy do hostelu, a sami idziemy na dalsze piesze zwiedzanie miasta. Często można spotkać barwy narodowe (nie tylko w samym Lwowie). Nawet ubrania cywilne czy biżuteria bywają niebiesko-żółte. Popularne są też ubrania z ludowymi motywami, nawet wśród mężczyzn. Przymierzam przepiękną sukienkę w ludowe kwiaty i obiecuję po nią wrócić jak wymienię więcej pieniędzy, ale czas leci tak szybko, że nie zdążam przed zamknięciem. Jestem zła.

Dzień 4 – 120 km
Wyruszamy ze Lwowa najwcześniej jak się da. Wiemy już co nas czeka przy wyjeżdżaniu z miasta, więc nie jest już tak stresująco, ale wciąż nie mniej męcząco i nieprzyjemnie. (Pamiętam pierwszą myśl po przyjeździe do Lwowa- "nie chcę tu być". I zaraz drugą- "nie dam rady stąd wyjechać o własnych siłach"). Tym razem zaraz za miastem zjeżdżamy z "Euro2012-asfaltu", żeby kierować się na granicę w Smolnicy/Krościenku. Asfalt (bądź jego brak) przypomina mi trochę zakręt między Czeladzią a Sosnowcem, na którym podnosi mi się ciśnienie nawet jak jadę wygodnym samochodem i podskakuję na siedzeniu do sufitu. I tak przez ponad 100 km. Suniemy przez ten upał, staramy się uważać na postojach, żeby nie wsadzić tyłka w barszcz Sosnowskiego (choć trudno go nie zauważyć). W miasteczku Sambir robimy dłuższy postój obiadowy. Do Sambiru dojeżdżam ledwo żywa z maksymalną prędkością, jaką mogę wykrzesać ze swoich nóg równą 13 km/h. Robimy zakupy w klimatyzowanym o dziwo sklepie i pijemy zimny kwas z wózka. Gdzieś tam za Sambirem powoli na horyzoncie zaczynają wyłaniać się Bieszczady. Droga dziurawa jak ser szwajcarski. W jakiejś zapadłej wsi ucinamy sobie pogawędkę ze starszym dziadkiem, który żali się na ukraińską gospodarkę. 15 km przed granicą wydajemy ostatnie hrywny na zimny kwas (który świetnie rozluźnia mięśnie, lepiej niż piwo- niespodziewane odkrycie). Potem, ze względu na to, że w Krościenku nie ma przejścia pieszego, a jedynie samochodowe, zaczynam już zwracać uwagę ile dostawczaków, które mogłyby nas zabrać, jedzie w stronę granicy. Coś tak nie za wiele... Żeby nie powiedzieć- żaden... Przed samą granicą łapie nas ulewa. Przemoknięci do suchej nitki, po krótkiej konsultacji z celnikiem, czekamy na jelenia, który zabierze nas do auta. Pojawia się dostawczak z Ukraińcami. Nie mają miejsca dla pasażerów, ale za to pustą pakę. Ponieważ nie ma wysypu dostawczaków (późna godzina), wpadam na pomysł, żeby dać im rowery, podczas gdy sami wsiadamy jedynie z paszportami w zębach do polskiej osobówki. Więcej jest w tym szczęścia niż rozumu, bo ludzie (bez względu na narodowość) mogli sobie po prostu odjechać z naszymi rowerami i wszystkimi rzeczami. Myślę, że tłumaczenie policji tej sytuacji niewiele by zmieniło- w końcu własnoręcznie wpakowaliśmy je im do auta. Akcja jest szybka, bo leje i po 120 km w upale myślenie nie jest na najwyższym poziomie, wyboru też nie ma. Razem z naszymi rodakami w samochodzie zastanawiamy się, czy zobaczymy się jeszcze z naszymi dobroczyńcami. Wjeżdżamy na kontrolę równolegle. Oni przechodzą wcześniej. Pojechali :) I co? Jak dojeżdżamy na parking za bramą, nasze rowery są już wypakowane. Wciskają nam jeszcze ukraińską wódkę za 10 zł. Nie mamy pomysłu co z nią zrobić :) Zmarznięci i przemoczeni zajeżdżamy do pierwszej napotkanej agroturystyki w Krościenku. Namiot czwartą noc siedzi w sakwie. Trudno, burza za burzą. Namiot be.
Z tego miejsca pragnę przeprosić miłych ludzi, którzy osobówką przewieźli nas przez granicę, i którym doszczętnie przemoczyliśmy fotele :) mam nadzieję,  że nie zostały zacieki.

Dzień 5 – 60 km
Dziś się już nie spieszymy i nie stresujemy. Wyjeżdżamy z Krościenka żwirówką wzdłuż rzeki Stebnik. Część drogi osunęła się, na szczęście jest możliwość przepchania rowerów przez rzekę, nie musimy się wracać. Utytłani w błocie jedziemy dalej po okolicznych wsiach. W Równi zwiedzamy piękną drewnianą cerkiew. Zajeżdżamy do Ustrzyk Dolnych, ale jako że nie ma tam absolutnie nic interesującego, robimy szybkie zakupy i ruszamy do Soliny. Nad jeziorem gotujemy obiad. Przejeżdżamy przez tamę, aby skierować się do Polańczyka i tam znaleźć pole namiotowe. Nieopatrznie skręcamy do samego uzdrowiska- duży błąd. Trzeba być chyba obłąkanym, żeby przyjechać w Bieszczady po to, żeby spędzić wakacje w Polańczyku. Przeraża widok regularnych bloków wczasowych. Na plaży z pięknym widokiem na jezioro i tamę siedzi może z sześć osób, reszta pasie się w knajpach. Zasłyszana rozmowa telefoniczna:
- Mamy zaje***** pokój! Jest kącik telewizyjny!
Niektórych ludzi nigdy nie zrozumiem.
Wyjeżdżamy z uzdrowiskowej ulicy (jest podjazd na rozładowanie zepsutych nerwów) i szukamy kempingu. Ceny z kosmosu. Prysznic płatny osobno- 50 gr/min. Tego już za wiele. Dla zasady nie myjemy się. Znaczy nie bierzemy prysznica.
W łazience umywalkowa sąsiadka zerka na mnie w lustrze. W sumie nie dziwię się: od czoła do nasady nosa blada twarz, od nosa w dół ostatni Mohikanin, brudne włosy przylepione do czaszki, pewnie nie pachnę fiołkami. Ja też zerkam, jak z precyzją szpachluje sobie twarz, a potem w dół na jej falujący cellulit i od razu morale rośnie. Brud się zmyje, cellulit nie. Przykro mi :) Gdzie te czasy, kiedy nie wychodziłam z domu bez makijażu? Bezpowrotnie rozjechane rowerem.
Dużo ślimaków. Mam przyjemność z jednym, który wlazł mi do buta leżącego przed namiotem, a ja nie sprawdzając wcześniej próbuję założyć go na nogę. Efektu można się domyślić. Dodam jeszcze, że przez kolejne 3 dni jadę i śpię w tych samych ślimaczych skarpetkach, bo pranie w taką pogodę odpada, a kto by brał dwie pary skarpetek, skoro przez większość czasu jeździ się w sandałach...

Dzień 6 – 60 km
Odcinek z Polańczyka do Ustrzyk Górnych. Chłodno. Nie wiem ile stopni, bo mój licznik nie posiada tak wypasionej funkcji jak termometr, ale na zjazdach strasznie marznę. Żałujemy, że nie docisnęliśmy wczoraj jeszcze paru kilometrów na nocleg do Wołkowyi, bo jest tam nieporównywalnie mniej ludzi i ładniej. Ciśniemy sobie spokojnie, raz pod górę, raz z górki. Przed Lutowiskami trafiamy na ostry podjazd żwirówką. W Ustrzykach rozbijamy się na polu PTTK. Fajnie. Mało ludzi, a jednak naszymi sąsiadami zostają... sąsiedzi. Zza miedzy dosłownie, z miasteczka sąsiadującego z moim. Jest mi potwornie zimno, więc jak na lipiec przystało siedzę w czterech ciepłych warstwach ciuchów. Już wiem, że w nocy zmarznę. Żeby to zminimalizować, wieczorem idziemy na grzańca do karczmy (to oczywiście wygeneruje konieczność nocnego wstawania do łazienki- trudno, coś za coś). W nocy okazuje się, że moje cztery warstwy plus czapka i kaptur przydały się i zawiodły tylko trochę (jest mi chłodno, a nie zimno). I tak przez pół nocy, po wstępnym odespaniu zmęczenia, przewracam się z boku na bok i odliczam godziny do momentu, w którym słońce oprze się na namiocie. Podobno był przymrozek. W takich chwilach doceniam, że przez te wszystkie kilometry ciągnę ze sobą np. polar z golfem czy grube spodnie dresowe.

Dzień 7 – ok. 10 km piechotą i 35 km rowerem
Rano postanawiamy przejść się przez Połoninę Caryńską. Piękna trasa dla niewprawnych piechurów okazuje się zgubna dla kolan- przede wszystkim zejście. Na lekki ból zostają zastosowane profesjonalne okłady chłodzące- klęczenie w potoku Wołosatym w długich leginsach. Mokry na kolanach materiał daje chłód jeszcze przez jakiś czas. Na obiad idziemy do karczmy, w której spotykamy... Tranqulio i jego dziewczynę. Jakie te Bieszczady małe. Do drogi jesteśmy gotowi dopiero o 17.00. Wjeżdżamy sobie na przełęcz Wyżniańską, a później Wyżną (od tej złej strony;)). Między przełęczami spotykamy jedynych jak do tej pory na naszej drodze sakwiarzy... ze Śląska. Z przełęczy Wyżnej zjeżdżamy przez ok. 20 km do Cisnej. Po drodze wspaniały zakręt w Kalnicy- dookoła, absolutnie z każdej strony, niczym nie przysłonięte – zielone góry. W Cisnej po dłuższych poszukiwaniach noclegu zamieszkujemy w końcu na kempingu (jedyny w miejscowości- godny polecenia). Namiot tym razem sobie darujemy, bo noc zapowiada się tak samo zimna jak poprzednia (dygresja: teraz już stosuję taktykę ubierania się na zjazdach i rozbierania przed podjazdami. Męczące, ale skuteczne). Dostajemy mały pokoik za niewielkie pieniądze, a wieczorem siedzimy przy wspólnym ognisku. Jutro ostatni dzień w Bieszczadach.

Dzień 8 – 95 km
Z żalem opuszczamy przyjazne miejsce w Cisnej. Pogoda dopisuje- ani za zimno, ani za gorąco. Jedziemy w stronę Komańczy. Podjazdy zdecydowanie tracą na mocy, łąki zyskują na szerokości- wjeżdżamy w Beskid Niski. Dziś wysyp sakwiarzy i w ogóle rowerzystów. Zastanawiam się czy więcej gadamy, czy jedziemy. Spotykamy też grubego gościa, który podróżuje skuterem i sadzi nim jakieś chore ilości kilometrów. Pokazuje nam swój ekwipunek- stary peerelowski śpiwór (taka zasuwana kołdra) i na to folia, żeby nie zamókł od rosy/deszczu. I wielki, stary, zjedzony przez mole kożuch.
Po drodze krajobrazy coraz bardziej beskidzkie. Dojeżdżamy do Nowego Żmigrodu. Stajemy na rynku i rozglądamy się za noclegiem. Słabo idzie- Bix szuka w internecie, ja jeżdżę w kółko i pytam. W pewnym momencie podchodzi do nas facet i proponuje nocleg u siebie w domu. Z początku nie wiemy co zrobić, bo jesteśmy trochę zaskoczeni, ale po wymianie spojrzeń korzystamy z propozycji. Okazuje się, że oboje z żoną pracują na rynku i wypatrzyli nas jak się błąkamy. Ich dom to przedwojenny budynek po babci ze ślicznym ogródkiem i dwiema starymi lipami. W środku pozostałości oryginalnych mebli, drewniane podłogi, piec kaflowy i cztery koty, czyli wszystko, co lubię najbardziej :) Ludzie są przemili. Dostajemy pokój na piętrze, dwa materace, piwo i kolację. Wieczorem siedzimy na huśtawce w ogrodzie i gadamy. Po jakichś dwóch godzinach okazuje się, że mamy wspólnego znajomego- Marka Dębowskiego :) Bardzo przyjemny wieczór. Bardzo mały świat.
Kupuję nowe skarpetki :)

Dzień 9 – 110 km
Pogoda nie nastraja dobrze, ale jechać trzeba. Jest zimno i co chwila puszcza się z nieba mżawka oblepiająca twarz. Wyjeżdżamy wcześnie, bo Ela i Jacek idą do pracy (jest poniedziałek czy coś...), więc po 30 km w Gorlicach jesteśmy w porze, o której zwykle ruszamy. Nie możemy się stamtąd wykaraskać, bo najpierw schodzi nam na szukaniu kawiarni, bo koniecznie chcemy dobrej kawy, potem Bix musi wyczyścić sakwę z rozgniecionego banana, potem dwa razy wchodzimy do Lidla (bo skleroza nie boli), jak ruszamy to okazuje się, że Bix nie zamknął sakwy, potem zaczyna padać, więc stajemy, żeby ubrać kurtki, po czym niezwłocznie przestaje padać, potem telepiemy się jakiś czas chodnikiem, aż w końcu udaje się wyjechać z miasta krajówką w stronę Nowego Sącza. Raz pada, raz wieje, raz pizga złem po spoconych plecach. Podjazdy też jakby nieco większe. Kolana niedomagają. Od dwóch dni niedomaga też tyłek. Wczoraj po prostu bolał, a dziś od czasu do czasu czuję przeszywające kłucie w kościach kulszowych. W Nowym Sączu decydujemy, że tego samego dnia dojedziemy do Słopnic koło Limanowej, gdzie stoi domek mojego wujka. W taki dzień kusi perspektywa kominka i wanny.
Wyjazd z Nowego Sącza, do którego wcześniej zjeżdżaliśmy w dół bardzo długo, jest równie długi. 10-kilometrowy podjazd. Dupa mi zdrętwiała, czucie z kolan przestało docierać do mózgu, więc poszło nawet sprawnie. Zjazdy byłyby bardzo spoko, gdyby nie było tak zimno. Od Limanowej mamy już tylko kilka kilometrów do celu, ale podjazd w kierunku Słopnic jest tak stromy, że rezygnuję po 100m. Trochę żałosne poddać się na ostatnich 10 km, ale z tego podjazdu zabraliby mnie chyba prosto na ortopedię :D No to pcham jak nieudacznik. Bix twardo jedzie- w takim samym tempie, w jakim ja maszeruję. W Słopnicach suniemy wolno noga za nogą. Po 12 godzinach w podróży dojeżdżamy do celu. Teraz ze 2 dni na regenerację i ruszamy na pętlę wokół Tatr.
Co wieczór smaruję kolana voltarenem jak stary dziad.

Dzień 10 i 11 – 35 km
Stacjonujemy w Słopnicach, a rowery wyciągamy tylko po to, żeby pojechać do Dobrej po pstrągi. Moja babcia pasie nas naleśnikami. Odpuszczamy sobie planowany rezerwowo wjazd na Mogielicę. Przypadkowo tłukę ekran w telefonie- koniec dzwonienia :D 
Ukraińska wódka tydzień wożona po górach w końcu znajduje swoje miejsce na ziemi.

Dzień 12 – 100 km
Podjazd z rana jak śmietana. Uwalniamy się z uścisków babci i podjeżdżamy do podnóża Mogielicy. Za to potem wpada 10 darmowych kilometrów z góry. Za Łąckiem jedziemy wzdłuż pięknego Dunajca do Krościenka n/D. Gdzieś w okolicach Jeziora Czorsztyńskiego pierwszy raz wyłania się na horyzoncie nierówny zarys Tatr. Wygląda to tak, jakby ktoś rysował fale i nagle zaczął trząść mu się pulpit. Tuż za jeziorem skręcamy w boczne drogi i już do końca dnia kilometry upływają pod znakiem pienińskich i podhalańskich wsi. Łapiemy po drodze kilka stromych podjazdów po bardzo bocznych drogach. Na jednym z ostatnich mam ochotę się poddać, ale dostaję doping od kolegi, który z przeciwka jedzie na szosie i zaciskam zęby :) Tatry coraz bliżej. Widoczne są załamania w skałach niczym kratery na Księżycu oglądane przez teleskop. Nocujemy w Chochołowie w wynajętym pokoju- wyłącznie z lenistwa. Swoją drogą, nie wiedziałam, że w Chochołowie można podziwiać drewnianą podhalańską zabudowę w takiej ilości.
Gwara. Gwara jest melodią duszy. Na pierwszym miejscu uwielbiam gwarę śląską, ale zaraz po niej jest góralska. Mogę stać w sklepie godzinami i słuchać jak staruszki robią zakupy. Swoją drogą, pamiątką z Polski możliwą do zakupienia w sklepie w Chochołowie jest śląski górnik w mundurze galowym z pięknym czerwonym pióropuszem.

Dzień 13 – 60 km
Piękny dzień. Do słowackiej Suchej Hory wjeżdżamy praktycznie od razu po wyjeździe z noclegu. Góry niestety nieostre, zamglone, ale przynajmniej nie ma upału. W połowie drogi kiedy siedzimy sobie na szczycie po podjeździe, zaczynają kapać pojedyncze krople. Kap, kap. Z daleka widać i słychać burzę, ale na tym się kończy, a krople kapią do końca drogi, przyjemnie chłodząc. Nie wiem jakim cudem przy planowaniu drogi wyszło mi 80 km, bo kończy się na 60. Nie narzekam- kemping w Liptovskim Trnovecu jest więcej niż przyzwoity (tańszy niż w przeklętym Polańczyku!). Zdążamy nacieszyć się widokiem i posiedzieć nad jeziorem. Popołudniem już zupełnie się wypogadza i siedzenie nad wodą mając rozbity namiot, najedzone brzuszki i zimne piwo w ręce jest samą przyjemnością.
- Kochanie, musimy przemyśleć zakup śpiworów. Tylko takich, które dałoby się połączyć, bo chciałbym się do Ciebie czasem przytulić, ale jesteś tak zabandażowana i zmumifikowana, że nawet mrówka się nie przeciśnie.
To było chwilę po tym, jak powiedziałam, że będzie ciepła noc, co nie znaczy, że nie założę spodni dresowych.

Dzień 14 – 80 km
Noc jest tak ciepła, że można spać z otwartym namiotem, bo komarów nie ma wcale. Jednak rezygnuję ze spodni ;) Na śniadanie zajeżdżamy do Liptovskiego Mikulasa, bo w Trnovecu kiepsko ze sklepami. W ogóle mam wrażenie, że na Słowacji kiepsko ze sklepami. Robi się parno i upalnie, jakoś tak opornie się jedzie. Za Mikulasem zjeżdżamy na wiejskie drogi i tam na horyzoncie zaczynają pojawiać się Tatry Wysokie- zamglone tak jak i wczoraj. Gdy zaczynamy podjeżdżać pod Strbskie Pleso duchota przeradza się w znane już kapanie, potem w deszcz. Grzmi i zimno. Mokro. Byłby piękny widok na góry, gdyby był. Woda zalewa okulary, chmury zasłaniają góry. Piękne, kurna, Tatry Wysokie. Na szczycie nie zatrzymujemy się ani na chwilę, chociaż tyłka już zupełnie nie czuję. Dopiero w połowie zjazdu do Starego Smokovca orientuję się, że ręce zdrętwiały mi z zimna i zatrzymujemy się, żeby się ubrać (czynność ta zajmuje mi nieskończenie wiele czasu, bo nie mogę ruszać rękami). Przestaje padać. W pięknym Starym Smokovcu robimy zakupy i udajemy sie w kierunku, jak nam się wydaje, pola namiotowego w Nowej Lesnej. 4 km z górki. Łiii! Na miejscu okazuje się, że pole namiotowe było kiedyś, ale się zbyło. Jest inne, w Starej Lesnej. 4 km pod górkę, z powrotem :) Po jeszcze paru kilometrach jesteśmy na kempingu z widokiem na Łomnicę, już nie zamgloną. Jest pięknie, nie mogę uwierzyć, że czas od Przemyśla tak szybko minął i że koniec podróży już tak blisko. Pojeździłabym jeszcze parę tygodni.

Dzień 15 – 60 km
Piękny i upalny dzień. Niewiele mamy dziś do przejechania, w dodatku duża część z górki. W sumie nie znamy jeszcze dokładnego celu, ma się pojawić w miarę upływu drogi. W końcu decydujemy się na Zakopane- przenocujemy, kupimy bilety kolejowe i jutro postaramy się władować do pociągu powrotnego. Tuż przed granicą ostatnie widoki na Tatry z bliska.
Pole namiotowe pod skoczniami miło zaskakuje, bo spodziewałam się drugiego Polańczyka. Cena wprawdzie zakopiańska (jak do tej pory najtaniej było w Starej Lesnej), ale jest cicho i kameralnie. Rozkładamy się i niczym "prawdziwi turyści" idziemy w miasto na pizzę i piwo (traumatyczne przeżycie, jak można się domyślić). Noc pod Giewontem upływa burzowo.

Dzień 16 – 40 km
Spodziewałam się bitwy z PKP, ale osobowy relacji Zakopane-Kraków jest prawie pusty. Kto wraca z urlopu w poniedziałek rano? W kolejnym pociągu z Krakowa do Katowic musi się zmieścić 5 rowerów obładowanych sakwami, ale jakaś babina z wielkimi pakunami rozsiadła się na rowerowych miejscach i ni prośbą, ni groźbą jej stamtąd nie ruszysz. Rowery stoją więc w przejściu, ale jakimś cudem ani konduktor, ani inni pasażerowie nie robią problemów. Podróż mija szybko i wygodnie i ani się oglądamy, a już jedziemy z Katowic do domu. Na rynku pijemy kawę, żeby jeszcze chwilę odwlec moment powrotu, ale nie ma rady, skończyło się.

Zdecydowanie nie lubię powrotów, bo to jak przebudzenie się ze snu, choć paradoksalnie na wyprawie stąpa się twardo po ziemi jak mało kiedy. Trzeba wiele uwagi poświęcać najbardziej podstawowym rzeczom, takim jak co zjeść, gdzie to ugotować, gdzie spać itd. Nie byliśmy w buszu, na pustyni ani na lodowcu, nie zamierzam nawet porównywać naszego wyjazdu do takich wypraw. Chcę tylko zaznaczyć, że ta "walka o przetrwanie" w miniaturze w połączeniu z tysiącem wrażeń każdego dnia nie daje czasu na myślenie o czymkolwiek innym. Dzięki temu wszystkie problemy zostają daleko za nami. Wyprawa to absolutny reset i odpoczynek dla psychiki.

Przejechaliśmy 990 km (11 km przewyższeń). Zdecydowaliśmy, że nie będziemy jeździć 10 km wkoło domu. Trudno :)

Zdjęcia:
https://goo.gl/photos/HXH75F5pf1HoU72t9