Załęczański Park Krajobrazowy
Sobota, 24 maja 2014
· Komentarze(0)
W sobotę wybrałam się do Załęczańskiego Parku Krajobrazowego- na chybił
trafił wylosowałam miejsce na mapie. Zadowolona z życia i pogody
wyruszyłam o 7 rano. Na miejscu czekał na mnie od piątku Marcin.
Dzień 1
Początkowo jadę dość ruchliwą drogą wojewódzką, tak więc z powodu natężenia ruchu oraz dla piękna polskiej wsi, za Miasteczkiem Śl. postanawiam z niej zboczyć. Prawie od razu po zjechaniu oczywiście się gubię, a na podstawie mojej mapy (słabego wydruku z google) nikt nie umie mi powiedzieć jak jechać dalej. W końcu trafiam na wiejską babinę. Pytam "Jak dojechać do (tutaj pada nazwa kolejnej wiochy w kierunku na północ)?". Pani odradza mi asfaltową drogę, "bo za daleko". Radzi skręcić przed lasem w prawo, potem w lewo i koło kapliczki w lesie prosto. Ok, łatwe. Z asfaltu faktycznie rezygnuję, a co tam, niech żyje przygoda. Szybko okazuje się, że mam do wyboru trzy "przed lasem w prawo", o czym pani nie wspomniała. Wybieram "prawo" przed samą ścianą lasu. Potem jest w lewo, więc chyba idzie dobrze. Jest kapliczka- super! Ale koło kapliczki ni cholery nie ma prosto. Jest po łuku w prawo lub po łuku w lewo. Wybieram minimalnie bardziej prosty łuk. I dobrze, trafiam tam gdzie chciałam. [Na marginesie, kapliczka była wykafelkowana niebieską glazurą łazienkową w gustowne mazy. Chyba zacznę je fotografować.] Po kolejnych pytaniach o drogę i błądzeniu okazuje się, że dalej przez wsie nie pojadę, bo droga biegnie przez las i nikt nie wie co dalej. Obawiając się leśnych elfów wracam na główną szosę. Nadłożyłam parę kilometrów, ale jestem zadowolona z widoków i wiejskiej atmosfery. W którejś wsi łapie mnie pierwsza burza- przeczekuję największą ulewę koło kapliczki, tym razem bez akcentów łazienkowych Dalej droga leci prosto jak w mordę strzelił, błądzę trochę w Krzepicach, gdzie dogania mnie kolejna burza. W związku z nią robię sobie przerwę kanapkową pod wiaduktem kolejowym. Umawiam się telefonicznie z Marcinem, który się chyba niemiłosiernie już nudzi, że wyjedzie po mnie do Zimnejwody (ok. 10 km od celu). Jeszcze w jakimś OSP pytam o drogę kucharek przygotowujących wesele. Idzie prawie gładko, ale znowu burza... Tym razem między lasem a polem, nie ma się gdzie schować. Przerażona wyładowaniami rozpaczliwie szukam jakiegokolwiek schronienia. Na szczęście po chwili znajduję sklep, zatrzymuję się pod daszkiem i czekam na Marcina. Po wskazaniu bankomatu przez Panów Żuli i skorzystaniu z niego jedziemy do celu. Jest pięknie- łąki, lasy, most na Warcie... I znów 3 km od celu łapie nas mega ulewa. Deszcz zalewa oczy, wlewa się do uszu, właściwie można się dobrze napić tego co ciurkiem spływa z nosa. Potem ok. 0,5 godziny czekania pod dachem łazienki na polu namiotowym aż deszcz przejdzie i można się rozbijać. Cieszę się, że mój kompan po mnie wyjechał, bo z mojej mapy została rozmoknięta pulpa, nie wiem czy bym trafiła.
Ośrodek ZHP "Nadwarciański Gród" jest bardzo przyjemny, jest gorąca woda pod prysznicem, a krąg na ognisko i ławeczki ze stolikami stoją nad samym brzegiem Warty (w sezonie letnim pole namiotowe jest niedostępne ze względu na przebywające tam obozy).
Prysznic, jedzonko, herbata, piwo, spacer.
Dzień 2
Budzik dzwoni o 4.10, bo chcę zobaczyć nadwarciański wschód słońca, ale nie wstaję, bo niebo jest dość mocno zachmurzone. Niemniej jednak wstajemy po 6.00 i jedziemy na wycieczkę po okolicy. Cała trasa po Załęczańskim Parku Krajobrazowym zahaczająca o większość atrakcji to nie więcej niż 25-30 km, ale drogi są bardzo słabo oznakowane, żeby nie powiedzieć wcale, do tego mocno piaszczyste. Miejscami pchamy rowery, a bez gps-a nie dalibyśmy rady chyba nigdzie trafić. Najfajniejsze miejsca to kumkający i rechoczący Żabi Staw, Góra św. Genowefy (gdzie dowiaduję się co to geocaching) i Granatowe Źródła, które faktycznie są granatowe. No i jaskinie, do których bałam się schodzić ze względu na nieodpowiednie buty. Spokój, cisza i sielanka. Wycieczka sympatyczna, mimo że błądzimy, a czas nas trochę goni, bo tego samego dnia trzeba wrócić do domu. Zmęczeni piaskami wracamy na pole namiotowe, pakujemy manaty i zaczynamy wracać drogą poleconą przez miłego pana z ośrodka- "promem" przez Wartę. Instrukcja obsługo promu: "Gwizdnijcie na Staszka, to podpłynie". Ok, nic prostszego. Po chwili z krzaków po drugiej stronie rzeki wyłania się pan Staszek na rowerze, wsiada na tratwę, podpływa żelastwem na nasz brzeg i zabiera nas na drugą stronę, nie biorąc żadnej opłaty. Cieszę się jak dziecko, podoba mi się tratwa i staszkowa fucha. Pogoda robi się cudowna, droga jest wyborna. Po jakimś czasie gps prowadzi nas na leśne dukty, gdzie znów napotykamy na nieprzejezdne piaski. Pchając rowery spotykamy miejscowego (także pchającego, ale z przeciwnego kierunku). Pytam jak daleko do asfaltu- "Daleeeko, ze 2 km". Przy okazji wyszło na jaw, że miejscową atrakcją są rododendrony rosnące gdzieś w okolicy tych piasków (na pewno gdzieś tam były!). Kiedy kończy się piach, las staje się całkiem przyjemny. Potem asfaltem idzie już bardzo gładko i szybko (może oprócz wjechania pod prąd w jednokierunkową;)). W końcu dojeżdżamy do Tworoga, gdzie każde z nas rusza w swoją stronę (czyli Marcin do Opola, ja do Wojkowic). Ostatnia pamiątkowa fotka zrobiona przez Panią Sklepową i w drogę. Od Tarnowskich Gór zaczynają się moje ukochane i dobrze znane śląskie podjazdy. Po prawie każdym zatrzymuję się na chwilę, bo tyłek już nie wytrzymuje. Na ostatnich dwóch mocno dają się we znaki kolana. Docieram do domu po 22.00 wykończona i brudna, ale pełna pozytywnych wrażeń.
Dzień 1- 118 km z sakwami Wojkowice - Kępowizna
Dzień 2 - 30 km po piaskach Załęczańskiego Parku Krajobrazowego + 120 km z sakwami Kępowizna - Wojkowice
Zdjęcia:
https://plus.google.com/photos/1021087384141807048...
Dzień 1
Początkowo jadę dość ruchliwą drogą wojewódzką, tak więc z powodu natężenia ruchu oraz dla piękna polskiej wsi, za Miasteczkiem Śl. postanawiam z niej zboczyć. Prawie od razu po zjechaniu oczywiście się gubię, a na podstawie mojej mapy (słabego wydruku z google) nikt nie umie mi powiedzieć jak jechać dalej. W końcu trafiam na wiejską babinę. Pytam "Jak dojechać do (tutaj pada nazwa kolejnej wiochy w kierunku na północ)?". Pani odradza mi asfaltową drogę, "bo za daleko". Radzi skręcić przed lasem w prawo, potem w lewo i koło kapliczki w lesie prosto. Ok, łatwe. Z asfaltu faktycznie rezygnuję, a co tam, niech żyje przygoda. Szybko okazuje się, że mam do wyboru trzy "przed lasem w prawo", o czym pani nie wspomniała. Wybieram "prawo" przed samą ścianą lasu. Potem jest w lewo, więc chyba idzie dobrze. Jest kapliczka- super! Ale koło kapliczki ni cholery nie ma prosto. Jest po łuku w prawo lub po łuku w lewo. Wybieram minimalnie bardziej prosty łuk. I dobrze, trafiam tam gdzie chciałam. [Na marginesie, kapliczka była wykafelkowana niebieską glazurą łazienkową w gustowne mazy. Chyba zacznę je fotografować.] Po kolejnych pytaniach o drogę i błądzeniu okazuje się, że dalej przez wsie nie pojadę, bo droga biegnie przez las i nikt nie wie co dalej. Obawiając się leśnych elfów wracam na główną szosę. Nadłożyłam parę kilometrów, ale jestem zadowolona z widoków i wiejskiej atmosfery. W którejś wsi łapie mnie pierwsza burza- przeczekuję największą ulewę koło kapliczki, tym razem bez akcentów łazienkowych Dalej droga leci prosto jak w mordę strzelił, błądzę trochę w Krzepicach, gdzie dogania mnie kolejna burza. W związku z nią robię sobie przerwę kanapkową pod wiaduktem kolejowym. Umawiam się telefonicznie z Marcinem, który się chyba niemiłosiernie już nudzi, że wyjedzie po mnie do Zimnejwody (ok. 10 km od celu). Jeszcze w jakimś OSP pytam o drogę kucharek przygotowujących wesele. Idzie prawie gładko, ale znowu burza... Tym razem między lasem a polem, nie ma się gdzie schować. Przerażona wyładowaniami rozpaczliwie szukam jakiegokolwiek schronienia. Na szczęście po chwili znajduję sklep, zatrzymuję się pod daszkiem i czekam na Marcina. Po wskazaniu bankomatu przez Panów Żuli i skorzystaniu z niego jedziemy do celu. Jest pięknie- łąki, lasy, most na Warcie... I znów 3 km od celu łapie nas mega ulewa. Deszcz zalewa oczy, wlewa się do uszu, właściwie można się dobrze napić tego co ciurkiem spływa z nosa. Potem ok. 0,5 godziny czekania pod dachem łazienki na polu namiotowym aż deszcz przejdzie i można się rozbijać. Cieszę się, że mój kompan po mnie wyjechał, bo z mojej mapy została rozmoknięta pulpa, nie wiem czy bym trafiła.
Ośrodek ZHP "Nadwarciański Gród" jest bardzo przyjemny, jest gorąca woda pod prysznicem, a krąg na ognisko i ławeczki ze stolikami stoją nad samym brzegiem Warty (w sezonie letnim pole namiotowe jest niedostępne ze względu na przebywające tam obozy).
Prysznic, jedzonko, herbata, piwo, spacer.
Dzień 2
Budzik dzwoni o 4.10, bo chcę zobaczyć nadwarciański wschód słońca, ale nie wstaję, bo niebo jest dość mocno zachmurzone. Niemniej jednak wstajemy po 6.00 i jedziemy na wycieczkę po okolicy. Cała trasa po Załęczańskim Parku Krajobrazowym zahaczająca o większość atrakcji to nie więcej niż 25-30 km, ale drogi są bardzo słabo oznakowane, żeby nie powiedzieć wcale, do tego mocno piaszczyste. Miejscami pchamy rowery, a bez gps-a nie dalibyśmy rady chyba nigdzie trafić. Najfajniejsze miejsca to kumkający i rechoczący Żabi Staw, Góra św. Genowefy (gdzie dowiaduję się co to geocaching) i Granatowe Źródła, które faktycznie są granatowe. No i jaskinie, do których bałam się schodzić ze względu na nieodpowiednie buty. Spokój, cisza i sielanka. Wycieczka sympatyczna, mimo że błądzimy, a czas nas trochę goni, bo tego samego dnia trzeba wrócić do domu. Zmęczeni piaskami wracamy na pole namiotowe, pakujemy manaty i zaczynamy wracać drogą poleconą przez miłego pana z ośrodka- "promem" przez Wartę. Instrukcja obsługo promu: "Gwizdnijcie na Staszka, to podpłynie". Ok, nic prostszego. Po chwili z krzaków po drugiej stronie rzeki wyłania się pan Staszek na rowerze, wsiada na tratwę, podpływa żelastwem na nasz brzeg i zabiera nas na drugą stronę, nie biorąc żadnej opłaty. Cieszę się jak dziecko, podoba mi się tratwa i staszkowa fucha. Pogoda robi się cudowna, droga jest wyborna. Po jakimś czasie gps prowadzi nas na leśne dukty, gdzie znów napotykamy na nieprzejezdne piaski. Pchając rowery spotykamy miejscowego (także pchającego, ale z przeciwnego kierunku). Pytam jak daleko do asfaltu- "Daleeeko, ze 2 km". Przy okazji wyszło na jaw, że miejscową atrakcją są rododendrony rosnące gdzieś w okolicy tych piasków (na pewno gdzieś tam były!). Kiedy kończy się piach, las staje się całkiem przyjemny. Potem asfaltem idzie już bardzo gładko i szybko (może oprócz wjechania pod prąd w jednokierunkową;)). W końcu dojeżdżamy do Tworoga, gdzie każde z nas rusza w swoją stronę (czyli Marcin do Opola, ja do Wojkowic). Ostatnia pamiątkowa fotka zrobiona przez Panią Sklepową i w drogę. Od Tarnowskich Gór zaczynają się moje ukochane i dobrze znane śląskie podjazdy. Po prawie każdym zatrzymuję się na chwilę, bo tyłek już nie wytrzymuje. Na ostatnich dwóch mocno dają się we znaki kolana. Docieram do domu po 22.00 wykończona i brudna, ale pełna pozytywnych wrażeń.
Dzień 1- 118 km z sakwami Wojkowice - Kępowizna
Dzień 2 - 30 km po piaskach Załęczańskiego Parku Krajobrazowego + 120 km z sakwami Kępowizna - Wojkowice
Zdjęcia:
https://plus.google.com/photos/1021087384141807048...