Lwów - Bieszczady - Beskidy - Pieniny - Tatry (Ukraina, Polska, Słowacja)

Niedziela, 5 lipca 2015 · Komentarze(2)
Hej góry, nase góry!
Początkowo zaplanowaliśmy wyjazd w Bieszczady, ale plan się nieco rozrósł. A było to tak:

Dzień 1 – 25 km

Dziś będziemy wozić się koleją. Z domu wyjeżdżamy dość wcześnie przed pociągiem, żeby zahaczyć o targ śniadaniowy w Katowicach. Objadamy się vegeburgerami i innymi hipstersko-miejskimi dobrociami, godzinkę śpimy pod drzewem i ciśniemy na pociąg. W PKP nie ma najmniejszych problemów. Rowery niechętnie, ale jednak zawisają na wieszakach w TLK do Przemyśla, a my zasiadamy wygodnie w klimatyzowanym wagonie. Dodam, że na zewnątrz są 42 st. C, a jak idę do Warsu po herbatkę (bo zmarzłam), to wracam spocona jak prosię. Pociąg punktualnie przyjeżdża na XIX-wieczny przemyski dworzec. Jedziemy do schroniska zostawić rzeczy, a potem na wieczorny objazd starówki. Chyba pierwszy raz widzę pochyły rynek. Przemyśl spoko, schronisko spoko, pociąg spoko. Dobry początek.

Dzień 2 – 100 km
Wstajemy wcześnie i wyruszamy ku granicy w Medyce. Jeszcze w Przemyślu, jadąc ulicą gubię sakwę. Ni stąd, ni z owąd spada, akurat koło sklepu. Bix:
- Jak chciałaś się zatrzymać w warzywniaku, to mogłaś po prostu powiedzieć.
Kupujemy więc owoce do mojego osobnego owocowego żołądka i jedziemy dalej.
Przez polską kontrolę graniczną przechodzimy w 30 sekund. Na ukraińskiej też żadnych problemów- pani celniczka bez mrugnięcia okiem wbija pieczątkę do mojego zalanego na żółto paszportu (obawiałam się, że będą z tego powodu problemy, wciąż się obawiam co będzie w drodze powrotnej w Smolnicy/Krościenku). Druga celniczka pyta dokąd i na ile jedziemy. Odpowiadam zgodnie z prawdą, że na jeden dzień do Lwowa. Patrzy, jakby zobaczyła ufo.
- Dojedziecie dziś do Lwowa?
- Zamierzamy tam być o 15.00-16.00.
- Aha. Miłego pobytu. (bezbrzeżne zdziwienie)

Jedziemy wg planu "Euro2012-asfaltem" o europejskiej gładkości. Motocykliści jeżdżą bez kasków. Kierowcy bez pasów. Mija nas ciężarówka po brzegi i z czubem załadowana cegłami niezabezpieczonymi nawet tylną klapą. Cieszę się, że nie było wyboju, kiedy obok nas przejeżdżała. W Mościskach przerwa na przypadkiem znalezionym cmentarzu wojennym. Dalsza droga jest głównie nudna, ale szybka. Zjeżdżamy do Horodoka. Pasiemy się na trawniku w centrum miasteczka: lody, owoce z targu, prawie zimna woda i jeszcze raz lody. Upał mocno doskwiera, głównie Bixowi, bo ja upały mam za nic, mimo wszystko jedzie się coraz ciężej. Wjazd do Lwowa jest koszmarny. W pewnym momencie urywa się asfalt i zaczyna się bruk... Lwów jest brukowany. Łoskot i szum wydawany przez samochody jadące po nim jest ogłuszający. Ludzie przebiegają czteropasmową drogę gdzie popadnie. Jedziemy chodnikiem przeciskając się między ludźmi, którzy akurat nie przebiegają drogi, bo ulicą zwyczajnie się nie da (następnego dnia okaże się, że człowiek ma duże zdolności adaptacyjne i wszystko się da). Na chodniku handel. Ludź na ludziu, samochód na samochodzie. Ścieżka rowerowa? Chyba pan żartujesz. Do rynku docieramy pchając już rowery, nawdychani spalin z 92-oktanowej benzyny.
W informacji turystycznej miła pani znajduje nam hostel. Jest 15 m od nas, przy rynku, na czwartym piętrze kamienicy. Idę, dzwonię, nic. Klatkę otwiera wchodzący mieszkaniec, więc wchodzę za nim. W środku gorzej niż w najgorszej bytomskiej kamienicy. Trzeba uważać, żeby nie skręcić sobie nogi na połamanych płytkach, właściwie dziurskach w wylewce. Dzwonię do drzwi na czwartym piętrze- echo. Z pewną ulgą, że jednak nie muszę tam mieszkać, idę z powrotem do informacji i proszę o zarezerwowanie czegoś innego, może odrobinę droższego (wychodzi 350 hrywien za dwuosobowy pokój). Potem zaczyna się szukanie knajpy, bośmy głodni. Wchodzę do jakiejś pierwszej lepszej. Proszę o menu po angielsku- nie ma. Tutaj dygresja: dogadać się łatwiej po polsku, ale przeczytać wolę menu napisane alfabetem łacińskim. Ilekroć proszę o menu po angielsku, nawet mówiąc to po polsku, kelnerzy silą się na wydukanie jakiegoś zdania po angielsku, a po dwóch słowach zaczyna się machanie rękami i generalnie nie wiadomo o co chodzi. Koniec dygresji. Tak więc obsługa knajpy nie potrafi pomóc. Siadamy w końcu w ogródku jakiegoś lokalu, jemy podrzędną pizzę i lody za śmieszne pieniądze. W pewnym momencie obsługa zaczyna składać parasole, zbierać fotele itd. Zamykają czy co? Nie. Podobno będzie silny wiatr. Zwinęli wszystko bez słowa, łącznie z parasolem nad nami, bar przykryli pokrowcem. Nie wiem, naprawdę nie wiem, dlaczego spodziewałam się we Lwowie Europy (może przez ten asfalt?). Myślałam, że w samym mieście będzie jak w Krakowie czy Wrocławiu (przeszła mi przez myśl nawet Warszawa, ale zaraz poszła). Po godzinie przyzwyczajam się do zmiany koncepcji, czyli że to jednak nie Europa i humor się poprawia :)
W nowym hostelu wypas. Pani w recepcji wyjaśnia nam, że właśnie dziś jest noc Iwana Kupała i co roku właśnie tego dnia jest burza z silnym wiatrem.
Możemy skorzystać z kuchni z mikrofelołką :)
Wieczorem jeszcze raz ruszamy na starówkę, tym razem pieszo. Europa ze Lwowa wyłazi po zmroku... Nagle kelnerzy mówią po angielsku, zapraszają, proponują, czynne są galerie sztuki, znalazłam nawet ścieżkę rowerową (w ścisłym centrum).
Ukrainki we Lwowie są ładne, zgrabne, naturalne, noszą długie włosy i chodzą w sukienkach. Dobrze, że w ostatnim momencie wrzuciłam do sakwy sukienkę, reszta się zgadza :)

Dzień 3 – 10 km ze śr. v=7 km/h
Cały dzień spędzamy we Lwowie. Rano jedziemy rowerami na Cmentarz Łyczakowski. Największe wrażenie robi na nas Cmentarz Orląt Lwowskich oraz... ukraiński NOWY cmentarz wojskowy. Na uboczu "starego" mienią się w słońcu kolorami zeszłoroczne mogiły. Bez pomników- każda to kopiec ziemi i wielka konstrukcja ze sztucznych kwiatów, tabliczka, krzyż ze zdjęciem żołnierza, ukraińska flaga. Z daleka wyglądają jak kolorowe kramy. Smutne żniwo. Niewiele więcej akcentów wojennych spotykamy.
Z Łyczakowa do centrum jest lekko z górki. Ulicą ciężko jechać (bruk), więc pchamy się chodnikiem. Gdyby był bardziej pochyły, mógłby posłużyć do zawodów MTB. Mało rowerów można spotkać we Lwowie- nie dziwię się. Jeśli już jesteś rowerem, najwyżej cię wytrzęsie, najwyżej pojedziesz 10 min dłużej. Ale nie bądź we Lwowie niepełnosprawny, bo nie będziesz miał życia.
Kolejny punkt wycieczki- Wysoki Zamek, z którego roztacza się panorama miasta. Przyzwoicie, ale bez szału.
Lwów kojarzył mi się będzie z wielkimi wertepami na każdym kroku, tłumem ludzi i raczej swobodnym przestrzeganiem zasad ruchu drogowego. Nauczyłam się wymuszać pierwszeństwo rowerem.
Rowery odprawiamy do hostelu, a sami idziemy na dalsze piesze zwiedzanie miasta. Często można spotkać barwy narodowe (nie tylko w samym Lwowie). Nawet ubrania cywilne czy biżuteria bywają niebiesko-żółte. Popularne są też ubrania z ludowymi motywami, nawet wśród mężczyzn. Przymierzam przepiękną sukienkę w ludowe kwiaty i obiecuję po nią wrócić jak wymienię więcej pieniędzy, ale czas leci tak szybko, że nie zdążam przed zamknięciem. Jestem zła.

Dzień 4 – 120 km
Wyruszamy ze Lwowa najwcześniej jak się da. Wiemy już co nas czeka przy wyjeżdżaniu z miasta, więc nie jest już tak stresująco, ale wciąż nie mniej męcząco i nieprzyjemnie. (Pamiętam pierwszą myśl po przyjeździe do Lwowa- "nie chcę tu być". I zaraz drugą- "nie dam rady stąd wyjechać o własnych siłach"). Tym razem zaraz za miastem zjeżdżamy z "Euro2012-asfaltu", żeby kierować się na granicę w Smolnicy/Krościenku. Asfalt (bądź jego brak) przypomina mi trochę zakręt między Czeladzią a Sosnowcem, na którym podnosi mi się ciśnienie nawet jak jadę wygodnym samochodem i podskakuję na siedzeniu do sufitu. I tak przez ponad 100 km. Suniemy przez ten upał, staramy się uważać na postojach, żeby nie wsadzić tyłka w barszcz Sosnowskiego (choć trudno go nie zauważyć). W miasteczku Sambir robimy dłuższy postój obiadowy. Do Sambiru dojeżdżam ledwo żywa z maksymalną prędkością, jaką mogę wykrzesać ze swoich nóg równą 13 km/h. Robimy zakupy w klimatyzowanym o dziwo sklepie i pijemy zimny kwas z wózka. Gdzieś tam za Sambirem powoli na horyzoncie zaczynają wyłaniać się Bieszczady. Droga dziurawa jak ser szwajcarski. W jakiejś zapadłej wsi ucinamy sobie pogawędkę ze starszym dziadkiem, który żali się na ukraińską gospodarkę. 15 km przed granicą wydajemy ostatnie hrywny na zimny kwas (który świetnie rozluźnia mięśnie, lepiej niż piwo- niespodziewane odkrycie). Potem, ze względu na to, że w Krościenku nie ma przejścia pieszego, a jedynie samochodowe, zaczynam już zwracać uwagę ile dostawczaków, które mogłyby nas zabrać, jedzie w stronę granicy. Coś tak nie za wiele... Żeby nie powiedzieć- żaden... Przed samą granicą łapie nas ulewa. Przemoknięci do suchej nitki, po krótkiej konsultacji z celnikiem, czekamy na jelenia, który zabierze nas do auta. Pojawia się dostawczak z Ukraińcami. Nie mają miejsca dla pasażerów, ale za to pustą pakę. Ponieważ nie ma wysypu dostawczaków (późna godzina), wpadam na pomysł, żeby dać im rowery, podczas gdy sami wsiadamy jedynie z paszportami w zębach do polskiej osobówki. Więcej jest w tym szczęścia niż rozumu, bo ludzie (bez względu na narodowość) mogli sobie po prostu odjechać z naszymi rowerami i wszystkimi rzeczami. Myślę, że tłumaczenie policji tej sytuacji niewiele by zmieniło- w końcu własnoręcznie wpakowaliśmy je im do auta. Akcja jest szybka, bo leje i po 120 km w upale myślenie nie jest na najwyższym poziomie, wyboru też nie ma. Razem z naszymi rodakami w samochodzie zastanawiamy się, czy zobaczymy się jeszcze z naszymi dobroczyńcami. Wjeżdżamy na kontrolę równolegle. Oni przechodzą wcześniej. Pojechali :) I co? Jak dojeżdżamy na parking za bramą, nasze rowery są już wypakowane. Wciskają nam jeszcze ukraińską wódkę za 10 zł. Nie mamy pomysłu co z nią zrobić :) Zmarznięci i przemoczeni zajeżdżamy do pierwszej napotkanej agroturystyki w Krościenku. Namiot czwartą noc siedzi w sakwie. Trudno, burza za burzą. Namiot be.
Z tego miejsca pragnę przeprosić miłych ludzi, którzy osobówką przewieźli nas przez granicę, i którym doszczętnie przemoczyliśmy fotele :) mam nadzieję,  że nie zostały zacieki.

Dzień 5 – 60 km
Dziś się już nie spieszymy i nie stresujemy. Wyjeżdżamy z Krościenka żwirówką wzdłuż rzeki Stebnik. Część drogi osunęła się, na szczęście jest możliwość przepchania rowerów przez rzekę, nie musimy się wracać. Utytłani w błocie jedziemy dalej po okolicznych wsiach. W Równi zwiedzamy piękną drewnianą cerkiew. Zajeżdżamy do Ustrzyk Dolnych, ale jako że nie ma tam absolutnie nic interesującego, robimy szybkie zakupy i ruszamy do Soliny. Nad jeziorem gotujemy obiad. Przejeżdżamy przez tamę, aby skierować się do Polańczyka i tam znaleźć pole namiotowe. Nieopatrznie skręcamy do samego uzdrowiska- duży błąd. Trzeba być chyba obłąkanym, żeby przyjechać w Bieszczady po to, żeby spędzić wakacje w Polańczyku. Przeraża widok regularnych bloków wczasowych. Na plaży z pięknym widokiem na jezioro i tamę siedzi może z sześć osób, reszta pasie się w knajpach. Zasłyszana rozmowa telefoniczna:
- Mamy zaje***** pokój! Jest kącik telewizyjny!
Niektórych ludzi nigdy nie zrozumiem.
Wyjeżdżamy z uzdrowiskowej ulicy (jest podjazd na rozładowanie zepsutych nerwów) i szukamy kempingu. Ceny z kosmosu. Prysznic płatny osobno- 50 gr/min. Tego już za wiele. Dla zasady nie myjemy się. Znaczy nie bierzemy prysznica.
W łazience umywalkowa sąsiadka zerka na mnie w lustrze. W sumie nie dziwię się: od czoła do nasady nosa blada twarz, od nosa w dół ostatni Mohikanin, brudne włosy przylepione do czaszki, pewnie nie pachnę fiołkami. Ja też zerkam, jak z precyzją szpachluje sobie twarz, a potem w dół na jej falujący cellulit i od razu morale rośnie. Brud się zmyje, cellulit nie. Przykro mi :) Gdzie te czasy, kiedy nie wychodziłam z domu bez makijażu? Bezpowrotnie rozjechane rowerem.
Dużo ślimaków. Mam przyjemność z jednym, który wlazł mi do buta leżącego przed namiotem, a ja nie sprawdzając wcześniej próbuję założyć go na nogę. Efektu można się domyślić. Dodam jeszcze, że przez kolejne 3 dni jadę i śpię w tych samych ślimaczych skarpetkach, bo pranie w taką pogodę odpada, a kto by brał dwie pary skarpetek, skoro przez większość czasu jeździ się w sandałach...

Dzień 6 – 60 km
Odcinek z Polańczyka do Ustrzyk Górnych. Chłodno. Nie wiem ile stopni, bo mój licznik nie posiada tak wypasionej funkcji jak termometr, ale na zjazdach strasznie marznę. Żałujemy, że nie docisnęliśmy wczoraj jeszcze paru kilometrów na nocleg do Wołkowyi, bo jest tam nieporównywalnie mniej ludzi i ładniej. Ciśniemy sobie spokojnie, raz pod górę, raz z górki. Przed Lutowiskami trafiamy na ostry podjazd żwirówką. W Ustrzykach rozbijamy się na polu PTTK. Fajnie. Mało ludzi, a jednak naszymi sąsiadami zostają... sąsiedzi. Zza miedzy dosłownie, z miasteczka sąsiadującego z moim. Jest mi potwornie zimno, więc jak na lipiec przystało siedzę w czterech ciepłych warstwach ciuchów. Już wiem, że w nocy zmarznę. Żeby to zminimalizować, wieczorem idziemy na grzańca do karczmy (to oczywiście wygeneruje konieczność nocnego wstawania do łazienki- trudno, coś za coś). W nocy okazuje się, że moje cztery warstwy plus czapka i kaptur przydały się i zawiodły tylko trochę (jest mi chłodno, a nie zimno). I tak przez pół nocy, po wstępnym odespaniu zmęczenia, przewracam się z boku na bok i odliczam godziny do momentu, w którym słońce oprze się na namiocie. Podobno był przymrozek. W takich chwilach doceniam, że przez te wszystkie kilometry ciągnę ze sobą np. polar z golfem czy grube spodnie dresowe.

Dzień 7 – ok. 10 km piechotą i 35 km rowerem
Rano postanawiamy przejść się przez Połoninę Caryńską. Piękna trasa dla niewprawnych piechurów okazuje się zgubna dla kolan- przede wszystkim zejście. Na lekki ból zostają zastosowane profesjonalne okłady chłodzące- klęczenie w potoku Wołosatym w długich leginsach. Mokry na kolanach materiał daje chłód jeszcze przez jakiś czas. Na obiad idziemy do karczmy, w której spotykamy... Tranqulio i jego dziewczynę. Jakie te Bieszczady małe. Do drogi jesteśmy gotowi dopiero o 17.00. Wjeżdżamy sobie na przełęcz Wyżniańską, a później Wyżną (od tej złej strony;)). Między przełęczami spotykamy jedynych jak do tej pory na naszej drodze sakwiarzy... ze Śląska. Z przełęczy Wyżnej zjeżdżamy przez ok. 20 km do Cisnej. Po drodze wspaniały zakręt w Kalnicy- dookoła, absolutnie z każdej strony, niczym nie przysłonięte – zielone góry. W Cisnej po dłuższych poszukiwaniach noclegu zamieszkujemy w końcu na kempingu (jedyny w miejscowości- godny polecenia). Namiot tym razem sobie darujemy, bo noc zapowiada się tak samo zimna jak poprzednia (dygresja: teraz już stosuję taktykę ubierania się na zjazdach i rozbierania przed podjazdami. Męczące, ale skuteczne). Dostajemy mały pokoik za niewielkie pieniądze, a wieczorem siedzimy przy wspólnym ognisku. Jutro ostatni dzień w Bieszczadach.

Dzień 8 – 95 km
Z żalem opuszczamy przyjazne miejsce w Cisnej. Pogoda dopisuje- ani za zimno, ani za gorąco. Jedziemy w stronę Komańczy. Podjazdy zdecydowanie tracą na mocy, łąki zyskują na szerokości- wjeżdżamy w Beskid Niski. Dziś wysyp sakwiarzy i w ogóle rowerzystów. Zastanawiam się czy więcej gadamy, czy jedziemy. Spotykamy też grubego gościa, który podróżuje skuterem i sadzi nim jakieś chore ilości kilometrów. Pokazuje nam swój ekwipunek- stary peerelowski śpiwór (taka zasuwana kołdra) i na to folia, żeby nie zamókł od rosy/deszczu. I wielki, stary, zjedzony przez mole kożuch.
Po drodze krajobrazy coraz bardziej beskidzkie. Dojeżdżamy do Nowego Żmigrodu. Stajemy na rynku i rozglądamy się za noclegiem. Słabo idzie- Bix szuka w internecie, ja jeżdżę w kółko i pytam. W pewnym momencie podchodzi do nas facet i proponuje nocleg u siebie w domu. Z początku nie wiemy co zrobić, bo jesteśmy trochę zaskoczeni, ale po wymianie spojrzeń korzystamy z propozycji. Okazuje się, że oboje z żoną pracują na rynku i wypatrzyli nas jak się błąkamy. Ich dom to przedwojenny budynek po babci ze ślicznym ogródkiem i dwiema starymi lipami. W środku pozostałości oryginalnych mebli, drewniane podłogi, piec kaflowy i cztery koty, czyli wszystko, co lubię najbardziej :) Ludzie są przemili. Dostajemy pokój na piętrze, dwa materace, piwo i kolację. Wieczorem siedzimy na huśtawce w ogrodzie i gadamy. Po jakichś dwóch godzinach okazuje się, że mamy wspólnego znajomego- Marka Dębowskiego :) Bardzo przyjemny wieczór. Bardzo mały świat.
Kupuję nowe skarpetki :)

Dzień 9 – 110 km
Pogoda nie nastraja dobrze, ale jechać trzeba. Jest zimno i co chwila puszcza się z nieba mżawka oblepiająca twarz. Wyjeżdżamy wcześnie, bo Ela i Jacek idą do pracy (jest poniedziałek czy coś...), więc po 30 km w Gorlicach jesteśmy w porze, o której zwykle ruszamy. Nie możemy się stamtąd wykaraskać, bo najpierw schodzi nam na szukaniu kawiarni, bo koniecznie chcemy dobrej kawy, potem Bix musi wyczyścić sakwę z rozgniecionego banana, potem dwa razy wchodzimy do Lidla (bo skleroza nie boli), jak ruszamy to okazuje się, że Bix nie zamknął sakwy, potem zaczyna padać, więc stajemy, żeby ubrać kurtki, po czym niezwłocznie przestaje padać, potem telepiemy się jakiś czas chodnikiem, aż w końcu udaje się wyjechać z miasta krajówką w stronę Nowego Sącza. Raz pada, raz wieje, raz pizga złem po spoconych plecach. Podjazdy też jakby nieco większe. Kolana niedomagają. Od dwóch dni niedomaga też tyłek. Wczoraj po prostu bolał, a dziś od czasu do czasu czuję przeszywające kłucie w kościach kulszowych. W Nowym Sączu decydujemy, że tego samego dnia dojedziemy do Słopnic koło Limanowej, gdzie stoi domek mojego wujka. W taki dzień kusi perspektywa kominka i wanny.
Wyjazd z Nowego Sącza, do którego wcześniej zjeżdżaliśmy w dół bardzo długo, jest równie długi. 10-kilometrowy podjazd. Dupa mi zdrętwiała, czucie z kolan przestało docierać do mózgu, więc poszło nawet sprawnie. Zjazdy byłyby bardzo spoko, gdyby nie było tak zimno. Od Limanowej mamy już tylko kilka kilometrów do celu, ale podjazd w kierunku Słopnic jest tak stromy, że rezygnuję po 100m. Trochę żałosne poddać się na ostatnich 10 km, ale z tego podjazdu zabraliby mnie chyba prosto na ortopedię :D No to pcham jak nieudacznik. Bix twardo jedzie- w takim samym tempie, w jakim ja maszeruję. W Słopnicach suniemy wolno noga za nogą. Po 12 godzinach w podróży dojeżdżamy do celu. Teraz ze 2 dni na regenerację i ruszamy na pętlę wokół Tatr.
Co wieczór smaruję kolana voltarenem jak stary dziad.

Dzień 10 i 11 – 35 km
Stacjonujemy w Słopnicach, a rowery wyciągamy tylko po to, żeby pojechać do Dobrej po pstrągi. Moja babcia pasie nas naleśnikami. Odpuszczamy sobie planowany rezerwowo wjazd na Mogielicę. Przypadkowo tłukę ekran w telefonie- koniec dzwonienia :D 
Ukraińska wódka tydzień wożona po górach w końcu znajduje swoje miejsce na ziemi.

Dzień 12 – 100 km
Podjazd z rana jak śmietana. Uwalniamy się z uścisków babci i podjeżdżamy do podnóża Mogielicy. Za to potem wpada 10 darmowych kilometrów z góry. Za Łąckiem jedziemy wzdłuż pięknego Dunajca do Krościenka n/D. Gdzieś w okolicach Jeziora Czorsztyńskiego pierwszy raz wyłania się na horyzoncie nierówny zarys Tatr. Wygląda to tak, jakby ktoś rysował fale i nagle zaczął trząść mu się pulpit. Tuż za jeziorem skręcamy w boczne drogi i już do końca dnia kilometry upływają pod znakiem pienińskich i podhalańskich wsi. Łapiemy po drodze kilka stromych podjazdów po bardzo bocznych drogach. Na jednym z ostatnich mam ochotę się poddać, ale dostaję doping od kolegi, który z przeciwka jedzie na szosie i zaciskam zęby :) Tatry coraz bliżej. Widoczne są załamania w skałach niczym kratery na Księżycu oglądane przez teleskop. Nocujemy w Chochołowie w wynajętym pokoju- wyłącznie z lenistwa. Swoją drogą, nie wiedziałam, że w Chochołowie można podziwiać drewnianą podhalańską zabudowę w takiej ilości.
Gwara. Gwara jest melodią duszy. Na pierwszym miejscu uwielbiam gwarę śląską, ale zaraz po niej jest góralska. Mogę stać w sklepie godzinami i słuchać jak staruszki robią zakupy. Swoją drogą, pamiątką z Polski możliwą do zakupienia w sklepie w Chochołowie jest śląski górnik w mundurze galowym z pięknym czerwonym pióropuszem.

Dzień 13 – 60 km
Piękny dzień. Do słowackiej Suchej Hory wjeżdżamy praktycznie od razu po wyjeździe z noclegu. Góry niestety nieostre, zamglone, ale przynajmniej nie ma upału. W połowie drogi kiedy siedzimy sobie na szczycie po podjeździe, zaczynają kapać pojedyncze krople. Kap, kap. Z daleka widać i słychać burzę, ale na tym się kończy, a krople kapią do końca drogi, przyjemnie chłodząc. Nie wiem jakim cudem przy planowaniu drogi wyszło mi 80 km, bo kończy się na 60. Nie narzekam- kemping w Liptovskim Trnovecu jest więcej niż przyzwoity (tańszy niż w przeklętym Polańczyku!). Zdążamy nacieszyć się widokiem i posiedzieć nad jeziorem. Popołudniem już zupełnie się wypogadza i siedzenie nad wodą mając rozbity namiot, najedzone brzuszki i zimne piwo w ręce jest samą przyjemnością.
- Kochanie, musimy przemyśleć zakup śpiworów. Tylko takich, które dałoby się połączyć, bo chciałbym się do Ciebie czasem przytulić, ale jesteś tak zabandażowana i zmumifikowana, że nawet mrówka się nie przeciśnie.
To było chwilę po tym, jak powiedziałam, że będzie ciepła noc, co nie znaczy, że nie założę spodni dresowych.

Dzień 14 – 80 km
Noc jest tak ciepła, że można spać z otwartym namiotem, bo komarów nie ma wcale. Jednak rezygnuję ze spodni ;) Na śniadanie zajeżdżamy do Liptovskiego Mikulasa, bo w Trnovecu kiepsko ze sklepami. W ogóle mam wrażenie, że na Słowacji kiepsko ze sklepami. Robi się parno i upalnie, jakoś tak opornie się jedzie. Za Mikulasem zjeżdżamy na wiejskie drogi i tam na horyzoncie zaczynają pojawiać się Tatry Wysokie- zamglone tak jak i wczoraj. Gdy zaczynamy podjeżdżać pod Strbskie Pleso duchota przeradza się w znane już kapanie, potem w deszcz. Grzmi i zimno. Mokro. Byłby piękny widok na góry, gdyby był. Woda zalewa okulary, chmury zasłaniają góry. Piękne, kurna, Tatry Wysokie. Na szczycie nie zatrzymujemy się ani na chwilę, chociaż tyłka już zupełnie nie czuję. Dopiero w połowie zjazdu do Starego Smokovca orientuję się, że ręce zdrętwiały mi z zimna i zatrzymujemy się, żeby się ubrać (czynność ta zajmuje mi nieskończenie wiele czasu, bo nie mogę ruszać rękami). Przestaje padać. W pięknym Starym Smokovcu robimy zakupy i udajemy sie w kierunku, jak nam się wydaje, pola namiotowego w Nowej Lesnej. 4 km z górki. Łiii! Na miejscu okazuje się, że pole namiotowe było kiedyś, ale się zbyło. Jest inne, w Starej Lesnej. 4 km pod górkę, z powrotem :) Po jeszcze paru kilometrach jesteśmy na kempingu z widokiem na Łomnicę, już nie zamgloną. Jest pięknie, nie mogę uwierzyć, że czas od Przemyśla tak szybko minął i że koniec podróży już tak blisko. Pojeździłabym jeszcze parę tygodni.

Dzień 15 – 60 km
Piękny i upalny dzień. Niewiele mamy dziś do przejechania, w dodatku duża część z górki. W sumie nie znamy jeszcze dokładnego celu, ma się pojawić w miarę upływu drogi. W końcu decydujemy się na Zakopane- przenocujemy, kupimy bilety kolejowe i jutro postaramy się władować do pociągu powrotnego. Tuż przed granicą ostatnie widoki na Tatry z bliska.
Pole namiotowe pod skoczniami miło zaskakuje, bo spodziewałam się drugiego Polańczyka. Cena wprawdzie zakopiańska (jak do tej pory najtaniej było w Starej Lesnej), ale jest cicho i kameralnie. Rozkładamy się i niczym "prawdziwi turyści" idziemy w miasto na pizzę i piwo (traumatyczne przeżycie, jak można się domyślić). Noc pod Giewontem upływa burzowo.

Dzień 16 – 40 km
Spodziewałam się bitwy z PKP, ale osobowy relacji Zakopane-Kraków jest prawie pusty. Kto wraca z urlopu w poniedziałek rano? W kolejnym pociągu z Krakowa do Katowic musi się zmieścić 5 rowerów obładowanych sakwami, ale jakaś babina z wielkimi pakunami rozsiadła się na rowerowych miejscach i ni prośbą, ni groźbą jej stamtąd nie ruszysz. Rowery stoją więc w przejściu, ale jakimś cudem ani konduktor, ani inni pasażerowie nie robią problemów. Podróż mija szybko i wygodnie i ani się oglądamy, a już jedziemy z Katowic do domu. Na rynku pijemy kawę, żeby jeszcze chwilę odwlec moment powrotu, ale nie ma rady, skończyło się.

Zdecydowanie nie lubię powrotów, bo to jak przebudzenie się ze snu, choć paradoksalnie na wyprawie stąpa się twardo po ziemi jak mało kiedy. Trzeba wiele uwagi poświęcać najbardziej podstawowym rzeczom, takim jak co zjeść, gdzie to ugotować, gdzie spać itd. Nie byliśmy w buszu, na pustyni ani na lodowcu, nie zamierzam nawet porównywać naszego wyjazdu do takich wypraw. Chcę tylko zaznaczyć, że ta "walka o przetrwanie" w miniaturze w połączeniu z tysiącem wrażeń każdego dnia nie daje czasu na myślenie o czymkolwiek innym. Dzięki temu wszystkie problemy zostają daleko za nami. Wyprawa to absolutny reset i odpoczynek dla psychiki.

Przejechaliśmy 990 km (11 km przewyższeń). Zdecydowaliśmy, że nie będziemy jeździć 10 km wkoło domu. Trudno :)

Zdjęcia:
https://goo.gl/photos/HXH75F5pf1HoU72t9

Ukochany kraj, czyli opowieść o tym, jak Ela i Bix pojechali w Polskę

Czwartek, 3 lipca 2014 · Komentarze(0)
Ponad 3 tygodnie, ponad 2000 km, pozytywnych wrażeń ponad miarę. To moja pierwsza tak długa wyprawa.

Jak to się zaczęło? Pewnego dnia po prostu stwierdziłam, że chciałabym podróżować rowerem. Nie czytałam żadnej relacji, nie widziałam żadnego filmu, po prostu spadła na mnie ta myśl jak grom z jasnego nieba. Kupiłam rower i zrobiłam w zeszłym sezonie paręset kilometrów, raczej na rozgrzewkę. Tegoroczna wyprawa była długo wyczekiwana. Dlaczego Polska? Żebym nie mogła sobie zarzucić, że chwalę cudze, a nie znam swojego. I to był strzał w dziesiątkę.

Dzień 1 – 110 km
Oboje jesteśmy po sporej przerwie od roweru- ja z powodu choroby, Bix z powodu pracy. Wiadomo, że za dwa dni mamy być pod Tomaszowem Mazowieckim na urodzinach znajomych- tego terminu nie możemy zawalić. Ale droga jest piękna, a pogoda idealna. Zatrzymujemy się na pierwszego vifona tej wyprawy pod zamkiem w Mirowie. Po minięciu Koniecpola jedziemy przez 2 godziny przez wsie i lasy nie napotykając ŻADNEGO jadącego samochodu. Jest pracujący dzień w tygodniu- niespotykane. Znajdujemy superfajne pole namiotowe w Przedborzu, które z początku wydaje się burżujskie (minigolf, fontanna itp.), ale w sumie nocujemy za oszałamiającą cenę złotych jedenastu (2 osoby + namiot + 2 rowery pod kluczem). Tego dnia Bix dowiaduje się, że posiadam osobny żołądek na owoce, który potrafi przyjąć np. nieograniczoną ilość czereśni.
Ostatecznie, mimo przerwy, pierwszy dzień idzie wyśmienicie, po 110 km nie czuję wcale zmęczenia. Kaszel, na który leczyłam się ponad 3 tygodnie i nie pomogły mi żadne leki, przechodzi po pierwszym dniu na rowerze. Magia.

Dzień 2 – 90 km
Bolą trochę tyłki i dłonie odzwyczajone od roweru po długiej przerwie, ale dzielnie dajemy radę. Pogoda jest bajeczna, droga jeszcze lepsza. Tylko na sam koniec trafiamy na piaszczysty leśny odcinek (taki piękny skrót wybrałam). Po drodze zajeżdżamy nad Jezioro Sulejowskie, gdzie zażywamy orzeźwiającej kąpieli, tzn. taplamy się jak dzieci. Idzie tak szybko, że jeszcze przed 17.00 jesteśmy na miejscu (w Czerwonce k. Żelechlinka), wcale nie wykończeni, wbrew przewidywaniom.

Dzień 3 – 0 km
Dziś są urodziny, śmichy, chichy i pstrąg w Starym Młynie we Fryszerce. W konkursie na najlepszy rym do słowa "czupakabra" wygrywam trofeum w postaci małego plastikowego renifera, którego przypinam do kierownicy jako amulet na dalszą drogę. (Konkursowy rym: "Czupakabra kupą się ubabra").

Dzień 4 – 70 km
Dziś mamy do przejechania tylko odcinek do Łodzi, gdzie wsiadamy do pociągu do Tczewa. Łódź robi na mnie przygnębiające wrażenie. Zawsze była przemysłowa, więc spodziewałam się takiegoż krajobrazu, ale nie sądziłam, że będzie tak odrapana i zaniedbana. Zanim wjechaliśmy na reprezentacyjny odcinek Piotrkowskiej, oboje jesteśmy przerażeni jej depresyjnym widokiem. Później zastanawiam się, czy może mój ukochany Śląsk też tak nie wygląda, tylko jestem do tego przyzwyczajona. Chyba właśnie tak jest.
Przyjeżdżamy do Łodzi sporo przed pociągiem, więc postanawiamy wykorzystać czas na zjedzenie pizzy, a co. Zamawiamy dwie wielkie pizze, o jedną za dużo. Pakujemy to co zostało do pudełka, a pudełko na bagażnik. Na Dworzec Kaliski jest blisko, więc specjalnie się nie spieszymy, ale zaczynam się denerwować, kiedy do pociągu zostaje 10 min, a nas wciąż nie ma na dworcu (który jest sprytnie skitrany między dwoma wiaduktami i z ulicy go nie widać). Na peronie spotykamy Pająka, który wraca z rowerowego weekendu. Kiedy podjeżdża pociąg, okazuje się, że wagon rowerowy został zamieniony na zwykły- w środku jest już jeden rower, a na peronie czeka jeszcze kilka. Nieźle się gimnastykujemy, żeby ułożyć rowerowe tetris. Ostatecznie wszyscy się mieszczą, ale w ferworze walki wypada na peron połowa naszej pizzy i leży tam, dopóki nie kończy się upychanie rowerów i rzucanie sakwami. Bix nie może uwierzyć, kiedy w pociągu okazuje się, że pozbierałam tę pizzę i włożyłam z powrotem do pudełka, a następnie zjadłam. Wolne żarty, to była moja połowa. Co z tego, że trochę brudna.
Pająk nieco się dziwi, że nie mamy w Tczewie żadnego planu noclegowego ani nawet mapy, chociaż dostrzegam w jego spojrzeniu nutkę zazdrości. Witaj przygodo, są wakacje, nie musimy mieć planu. Kiedy dojeżdżamy jest 22.30. Przed dworcem okazuje się, że zeszło mi powietrze z tylnego koła. Bix pompuje, ja dowiaduję się o najbliższą stację benzynową. Na stacji:
- Czy jest mapa?
- Nie ma.
- Czy jest kompresor?
- Jest, ale uszkodzony.
Kiedy prowadzę taki sympatyczny dialog z mało pomocnymi sprzedawcami, Bix pomaga jakiemuś gościowi przy jego rowerze. Dowiadujemy się od niego, że 100 m dalej jest akademik. Nasz "plan" przewiduje wyjechanie za miasto i rozbicie się gdziekolwiek, ale w obliczu braku mapy, zmroku i dziurawej dętki, decydujemy się go zmienić. W akademiku chcą jakichś horrendalnych pieniędzy za nocleg, ale biorę ich na litość i dostajemy pozwolenie na rozbicie namiotu na trawniku i skorzystanie z łazienki z umywalką. Już 2 godziny od przyjazdu do Tczewa jesteśmy jako tako umyci i śpimy grzecznie na trawniku pod latarnią za darmoszkę.

Dzień 5 – 80 km
Rano wymieniamy dętkę, jemy śniadanie na parkingu pod Lidlem, kupujemy mapę, szukamy wyjazdu z miasta. Przekraczamy Wisłę pięknym (nieczynnym) zabytkowym mostem, a potem do Malborka droga jest równa, prosta i słoneczna. W Malborku urządzamy sobie piknik pod zamkiem i opłukujemy się nieco w rzece Nogat. Wyjazd z miasta jest strasznie nieprzyjemny (ruchliwy i remontowy). Zjeżdżamy w końcu na wiejskie asfalty i bruki. Widoki są takie jak w moich marzeniach- senne, lipcowe wsie, powietrze nad polami falujące z gorąca, połacie łąk i pól, w oddali droga obsadzona topolami. Żeby przeżyć bruki i kamienie, jedziemy wąskim paskiem kurzu z boku drogi, wyjeżdżonym przez miejscowe rowery. Przez wiele miejscowości nie ma żadnego sklepu. Zatrzymujemy się pod jakąś kapliczką na vifona i wtedy ostatecznie kończy nam się woda. Wjeżdżamy do wsi Fiszewo- jest tam peron w szczerym polu, dokładnie pośrodku niczego. W Fiszewie wyrasta przed nami także Sklep Obiecany, a szyld głosi po prostu "SKLEP". Wykupujemy całą zimną wodę i od razu humory się poprawiają. Chwilę dalej napotykamy piękne ruiny XIV- wiecznego kościoła. Obok niego stoi parę walących się grobów, a za nimi suszy się pranie z pobliskiego gospodarstwa. Taki folklor. Jest bardzo parno, więc szybko zbierają się chmury i po okolicy błądzą burze, widzimy je z daleka. Jakimś cudem wszystkie nas omijają, ledwo kropi.
Namiot rozbijamy na łące w Raczkach Elbląskich, w depresji -1,8 m p.p.m. Bix stojąc w Raczkach i tak wystaje 10 cm ponad poziom morza... Cudowna kąpiel w strumyku, zielona żabka jest bardzo ciekawa co robię. Z wału rzeki Elbląg widać wieżę katedry Św. Mikołaja w Elblągu. Przecudny zachód słońca nad wilgotną łąką, wszechobecne bociany, na drugim brzegu rzeki pasą się konie i słychać żurawie. Trzeba uważać, by nie podeptać żab. To są chwile, o których będę marzyć w zimowe poranki wychodząc do pracy, za którymi będę tęsknić przez zimne pół roku.

Dzień 6 – 75 km
Rano ruszamy do Elbląga, który okazuje się mieć sympatyczną starówkę. W mieście mamy do załatwienia parę rzeczy, m.in. kupienie map i ładowanie telefonów. Schodzi nam do samego południa. Żagna nas zegar na wieży wybijający dwunastą. Od Elbląga na północny wschód jedziemy cały czas pod górę- wyjeżdżamy z depresji na Wysoczyznę Elbląską. Jedzie się przyjemnie, choć pot leje się strugami. Nagle we wsi Łęcze zaczyna się bardzo długi zjazd do samych Kadyn- wracamy na poziom morza, nad Zalew Wiślany. W Kadynach oglądamy 700-letni Dąb Bieżyńskiego i jedziemy na plażę. Fajnie jest się potaplać w wodzie, ale męczące jest to całe przebieranie, wyciąganie, chowanie, pakowanie itd. Zdecydowanie wolę jechać.
Z Kadyn do Fromborka postanawiamy dojechać wałem wzdłuż plaży. Nie do końca się to udaje, bo wał ciągnie się tylko przez parę kilometrów, do tego stoi przy nim oczyszczalnia ścieków i zwyczajnie śmierdzi. Dróżka skręca z powrotem na asfalt, jednak asfalt szybko przechodzi w płyty, płyty w szuter, szuter w piach... Jesteśmy w lesie. Co więcej, cały czas jest w górę i w dół. O ile pchanie roweru po piasku da się znieść, to pchanie po piasku pod stromą górę daje w kość. Tłuczemy się tamtędy przez ok. 10 km, raz jadąc, raz pchając. Na samym wyjeździe z tego okrutnego lasu staję na jakimś kopcu wyglądającym na twardy i wpadam po kostki w glinę... wybucham śmiechem, las wygenerował za duże napięcie, żeby jeszcze się złościć. Jeszcze kawałek łąką i czeka na nas asfalt i Frombork Obiecany. Tam jemy zasłużony obiad, oglądamy mały port z przejściem granicznym, gdzie udaje mi się wypłukać zaschniętą glinę z sandałów i kierujemy się nad Jezioro Pierzchalskie, gdzie mamy nadzieję znaleźć nocleg. Po drodze masa bocianów, pierwszy raz w życiu widzę żurawie. Przestałam słuchać muzyki- odgłosy przyrody to najpiękniejsza muzyka. Trafiamy przypadkiem na darmowe miejsce biwakowe, gdzie grupa wesołej młodzieży mówi mi "dzień dobry". Dobrze, że nie dodali "proszę pani". Rozbijamy namioty nad samym jeziorem, kąpiemy się w nim i zasypiamy przy dźwiękach imprezy.

Dzień 7 – 80 km
Kolejny upalny dzień. Do Pieniężna jedzie się sprawnie, tam pod kościołem jemy śniadanie. Potem długo próbujemy trafić na ścieżkę, która prowadzi wzdłuż rzeki Wałszy, tracimy sporo czasu na szukanie, a kiedy próbujemy nią jechać, za bardzo przypomina nam się odcinek Kadyny - Frombork, więc wracamy na asfalt. Stracony czas i nerwy, cóż, bywa i tak. Dalej jedziemy w kierunku wsi Krosno (nie mylić z Krosnem koło Rzeszowa), którą polecił nam Pająk. Jest tam bliźniacze sanktuarium Świętej Lipki. Stoi absolutnie pośrodku niczego, jadąc polną drogą po prostu nagle wyrasta ze zboża. W pobliżu nie ma nikogo. Zauważam ładny domek, na którym widnieje napis "Biuro Sanktuarium". Zostawiam rower pod bramą kościoła i idę tam tak jak zeszłam z roweru- w krótkim topie i obcisłych gatkach. Kiedy orientuję się, że zaraz będę miała do czynienia z księdzem, naciągam gacie pod szyję, nogawice opuszczam najniżej jak się da i trzymając się za goły brzuch pukam do rozlatujących się drzwi z tyłu "biura". Otwiera ksiądz w koszulce jakiejś drużyny piłkarskiej. Pytam, czy możemy zwiedzić sanktuarium. Ksiądz oczywiście zgadza się, ale właśnie gotuje obiad, więc daje mi klucze od bramy i kościoła i po zwiedzeniu każe zostawić je w konfesjonale. Klucze są długości mojego przedramienia bez dłoni. Przez cały czas pobytu na terenie sanktuarium ściskam je w ręce jak dziecko, któremu powierzono ważne zadanie, strzegę ich jak oka w głowie. Przed wejściem do pustego kościoła ja- antychryst naczelny- ubieram się porządnie, a na koniec pod kluczami w konfesjonale zostawiam pieniądze, czy tam ofiarę, zwał jak chciał. Takie to cuda się dzieją.
Dalej do Lidzbarka Warmińskiego jedziemy główną drogą, co chwilę remont nawierzchni. Z przeciwka jedzie samochód, kierowca trąbi i macha, a za chwilę zawraca, wyprzedza nas, zatrzymuje się i czeka aż dojedziemy. Jeszcze dobrze nie zsiadłam z roweru, a Łukasz już zaczyna zarzucać nas przewodnikami z trasami rowerowymi, poleca alternatywną ścieżkę do Lidzbarka, opowiada o ciekawych miejscach i drogach. Jedzie z nami w las, gdzie pokazuje nam bunkier. Upewnia się, że znamy dalszą drogę i odjeżdża, ale za chwilę znów wraca i mówi, że na ścieżce namalował sprayem strzałki, żebyśmy na pewno trafili i zawrócił, żeby nam o tym powiedzieć. W międzyczasie zamykają bank, do którego jechał... Łukasz, jesteś wielki :) Oby więcej takich zapaleńców spotykać na drodze. Dzięki Tobie trafiliśmy do wspaniałego miejsca na Suwalszczyźnie, ale o tym później. Dojeżdżamy do Lidzbarka i po perypetiach związanych z remontem drogi i chodnika wynajmujemy pokój. Wreszcie prysznic, pranie w wodzie bez glonów i łóżko.

Pod Lidlem w Lidzbarku:
- Mamo, a dlaczego ta pani siedzi na ziemi? A czy ja też mogę mieć też takie rękawiczki bez palców?

I jeszcze jedno spostrzeżenie.
Żuławy- wsie, w których są domy, ale nie ma sklepów.
Warmia- wsie, w których nie ma ani domów, ani sklepów. Wjeżdża się za tablicę z nazwą miejscowości i przez całą jej długość po obu stronach drogi są tylko pola i łąki.

Dzień 8 – 75 km
Dziś jestem zmęczona. Bolą mnie mięśnie i ciężko mi się ruszać. Od lasu Kadyny – Frombork nie opuszczają mnie gzy. Wlewam w siebie wapno, na siebie wylewam fenistil, ale i tak ugryzienia straszliwie puchną i bolą. Kij, że swędzi, ale bąble są wielkie jak spodki, rozlane i twarde.
Dojeżdżamy do Świętej Lipki. Jestem jej ciekawa ze względu na sanktuarium widziane w Krośnie (tam, gdzie dotałam od księdza klucze). Roi się od turystów (czy może pielgrzymów?), na każdym rogu kram z pamiątkami, złoto kapie z budynku kościoła- zupełnie odwrotnie niż w sypiącym się bliźniaczym sanktuarium. W Lipce słucham pięknego koncertu organowego i tylko ta jedna rzecz jest tu na plus w porównaniu do Krosna. W Krośnie nie ma kramów z pluszowymi cyckami.
Jedziemy do Gierłoży, do Wilczego Szańca. Ciężki dzień, czuję zmęczenie, ale dzisiejsze widoki są niezapomniane- dziś wjechaliśmy na Mazury. Jest tak gorąco, że kiepski asfalt klei się do opon i spowalnia jazdę. Do tego wiatr- boczny lub w twarz. Żeby choć raz zawiało w plecy, ale nie... Rozbijamy namioty na polu przy ogrodzeniu Wilczego Szańca i idziemy zwiedzać. Bez przewodnika szału nie ma- kupa rozwalonych bunkrów, brak tabliczek informujących co jest czym, ale i tak dobrze jest przejść się w chłodzie betonów i przynajmniej spróbować sobie wyobrazić co tam kiedyś stało.

Knajpa przy Wilczym Szańcu:
- Czy jest jakieś regionalne piwo?
- Nie ma. Ale najwięcej schodzi Tyskiego.
Super. Przyjechałam na Mazury, żeby się napić śląskiego piwa.

PS. Odkrywam fantastyczny sposób prania portek- wystarczy ich nie ściągać z tyłka w trakcie prysznica.

Dzień 9 – 85 km
Dziś pierwszy raz ubieram pełne buty i długi rękaw. Po wczorajszym piekle dziś jest zwyczajnie zimno. Pod górę wlekę się w tempie ślimaka, Bix wyprzedza mnie na podjazdach, a to znaczy, że jest źle ;) Wciąż mam zmęczone nogi. Przydałby się dzień odpoczynku.
W Giżycku, w porcie nad Jeziorem Niegocin, zjadamy zbyt drogą rybę i jedziemy zwiedzać twierdzę Boyen. Pół godziny czekamy, aż zamknie się obrotowy most na Kanale Giżyckim, który musi się otworzyć, aby przepuścić jachty wypływające i wpływające do portu. Twierdza to ogromny teren, słabo oznakowany. Trzeba mieć masę czasu, żeby ją zwiedzać, bo błądzenie jest nieuniknione. Nie mamy szans dokładnie jej zwiedzić, szybko stamtąd wychodzimy. Podobnie jak w Wilczym Szańcu – wstęp za drogi jak na możliwość chodzenia po nieoznakowanym terenie bez tabliczek informacyjnych.
Ruszamy w kierunku Puszczy Boreckiej. Juz w puszczy spotykamy na szutrowej drodze taki widok- facet w klapkach jedzie na rowerze, a za nim samochodem, ze swoim rowerem na dachu, jedzie jego żona. Tak samo jak my starają się dojechać do pokazowej zagrody żubrów w Wolisku (w samej puszczy żyje ich wolno ok. 90). Pomagamy im odnaleźć drogę. Jedziemy więc z tym facetem na rowerach, a Basia z Puszczy (taki zyskała przydomek) za nami Volkswagenem combi po dziurach i wertepach, co chwilę zahaczając o coś zderzakiem. Przy wyjeździe z leśnej drogi Basia ostatecznie wpada z łoskotem w jakąś dziurę. Dochodzi do sprzeczki, my się ulatniamy. Ponownie spotykamy się już za bramą zagrody, gdzie jest parking. Tam zostawiają samochód, a Basia dzielnie przejeżdża rowerem całe 100 m od bramy do żubrów.
Na mapie jest zaznaczone pole namiotowe pomiędzy jeziorami Łaźno i Litygajno. Myślę sobie- są jeziora, będzie turystyczny ruch. Okazuje się jednak, że puszcza jest bardzo puszczańska i bezludna. Asfaltu jak na lekarstwo. Zbliżamy się do wsi Leśny Zakątek. Myślę- ładna nazwa, blisko jezior, będzie gdzie nocować. Wieś składa się jednak ze skrzyżowania, przy którym stoi jedno gospodarstwo i cztery drogowskazy do najbliższych wsi. Po konsultacji z mieszkańcami tegoż gospodarstwa (którzy proponują nam możliwość rozbicia namiotu w swoim sadku), decydujemy się jechać jeszcze 7 km szutrową drogą do wsi Borki, gdzie ma być sklep, a nawet bar, pole namiotowe i pokoje do wynajęcia. Za nic w świecie nie chcę dziś spać w namiocie. Jestem wykończona, zimno mi, za chwilę będzie padać. Ostatecznie w Borkach znajdujemy inną agroturystykę niż przy sklepie i jest to bajeczny domek nad samym jeziorem z małym molo, łódką i trzcinami. Bajka w samym środku puszczy.

Dzień 10 – 0 km
Dzisiaj mamy Dzień Byka, czyli byczymy się. I tak pada, a moje nogi bardzo potrzebują przerwy, dlatego zostajemy w naszej bajkowej agoturystyce. Idziemy pieszo do sklepu, pod sklepem pijemy piwo. Ciągle ktoś tam przyjeżdża bądź przychodzi, ludzie spotykają się na ławce- sobota we wsi. O 13.00 zjadamy kartacze w barze, który jest czynny od 14.00, z resztą sklep też powinien być zamknięty, jeśli patrzeć na to co jest napisane na wywieszce. Cały dzień śpimy, jemy, żłopiemy piwo i gramy w gry siedząc na molo. Jutro już ma być cieplej i niedeszczowo. Leżymy na gołych deskach molo, niebo jest pochmurne, jezioro jest pochmurne, słychać tylko perkozy i mewy. Jest najpiękniej na świecie- szaro i mazursko. Szary jest nawet kot, który zjada ryby wprost z haczyka wędki.

Dzień 11 – 130 km
Według prognoz miało nie być opadów, w związku z czym 20 km za Borkami łapie nas deszcz, potem ulewa. Chowamy się na przystanku. W tym czasie ludzie przychodzą na mszę do kościoła, msza się kończy, ludzie wychodzą, a my ciągle czekamy. Jednocześnie próbujemy znaleźć przez internet jakiś nocleg nad Hańczą, która miała być naszym dzisiejszym celem- boję się jechać w ciemno ze względu na pogodę. W schroniskach i informacji turystycznej nikt nie odbiera, pewnie z powodu niedzieli. Prywatne kwatery pozajmowane lub za drogie. Wpadam na pomysł, żeby jechać do Suwałk, tam na jakimś noclegu zostawić sakwy i na lekko jechać nad Hańczę. Udaje nam się znaleźć akademik, który teraz staje się naszym celem.
Do Suwałk wiedzie nas chyba najnudniejsze 60 km drogi, ale przynajmniej przestaje padać. Samo miasto mile nas zaskakuje- jest czysto, dużo przestrzeni, szerokie ulice, niedziurawe ścieżki. Spodziewałam się zapadłej mieściny, a przyjechałam do dobrze zorganizowanego ładnego miasta. Zgodnie z planem zostawiamy rzeczy w akademiku (wypasionym, gdybym w takim mieszkała na studiach, nigdy bym się z niego nie wyprowadzała!), jemy na rynku i jedziemy najpierw na Górę Cisową, którą polecił nam Łukasz pod Lidzbarkiem. Inaczej nigdy byśmy tam nie trafili. Pogoda robi się cudowna. Z góry rozciąga się widok zapierający dech. Zielone pagórki, dolinki, w nich jeziora. Stamtąd jedziemy przepiękną drogą (również poleconą przez Łukasza) nad Hańczę . To najpiękniejsza droga, jaką do tej pory przejechałam rowerem, a Suwalski Park Krajobrazowy to według mnie zdecydowanie najpiękniejsze miejsce w tym pięknym kraju. Krajobraz trochę przypomina Beskidy, ale górki i dolinki są gęściej ułożone, no i te jeziora...
Hańcza jest najczystszym jeziorem, jakie widziałam. Znajdujemy odludny zakątek z małym, starym molo i oglądamy fioletowy zachód słońca. Ryby pływają pod naszymi stopami, widać kamieniste dno. Dookoła nie ma ani jednej plaży, wszędzie tataraki i dzikie brzegi. Hańcza jest bajkowa, czarująca, brakuje mi określeń. Kiedy wracamy, ściemnia się już. W dolinkach zbiera się mleczna mgła, krowy niezaganiane do obór powoli układają się do snu na łąkach, wschodzi wielki księżyc w pełni, bociany zataczają kręgi nad nami, za chwilę pojawiają się nietoperze. Wrażenia nie do opisania słowami. Dzień wynagradza nam z nawiązką swój marny początek.

Dzień 12 – 120 km
Suwałki to świetna baza wypadowa- z jednej strony Suwalski Park Krajobrazowy, z drugiej Wigierski Park Narodowy. Piękną leśno-polną drogą jedziemy nad Jezioro Wigry, które ma kolor szmaragdów. Potem kierujemy się na Augustów. Jedziemy przez Wigierski Park Narodowy i Puszczę Augustowską, musimy jednak na 12 km zjechać na DK 8. Ubieramy pełny rynsztunek (kaski) i z niechęcią ruszamy między tiry. Nieszczęśliwie na postój w Augustowie wybieramy przeludnioną plażę nad Jeziorem Necko. W tłoku i upale 40 min czekamy na hamburgery, oboje jesteśmy mocno wkurzeni, a musimy jeszcze podjechać do informacji turystycznej na rynek po mapę. Rynek jest tak samo przeludniony jak plaża, więc po kupieniu mapy szybko uciekamy z miasta. Kto by pomyślał, że bardziej spodobają nam się Suwałki niż Augustów. Droga robi się płaska (miła odmiana po górzystych Mazurach i Suwalszczyźnie), a że niesie nas złość, zapylamy ile fabryka dała. Bardzo chcemy się stamtąd oddalić. Ponieważ dzień bez off roadu to dzień stracony, skręcamy w las i pokonujemy szutrami kilkanaście kilometrów. Potem są także lepsze i gorsze asfalty oraz bruk i kamienie, ale w końcu jest płasko. Przecinamy majestatyczną i lśniącą Biebrzę. Płynie wężykiem, gdzie chce, jakby była u siebie.
Podlasie i Suwalszczyznę dzieli jedynie Puszcza Augustowska, a jakże są odmienne. Wcześniej dzikość i przyroda, a tu wiejska kultura i religia. Mijamy stary młyn stojący na łące. Na dachu siedzi bocian. Podchodzimy bliżej- młyn wali się ze starości, wielokrotnie łatany, ale w środku nie ma śmieci ani butelek, nie jest popisany itd. Niespotykane. Podlasie to dla mnie kolejna krajobrazowa uczta. Chaty, płoty, malwy, wysiedziane ławeczki. Jedziemy do agroturystyki 20 km przed Sokółką. Przy samym końcu drogi znikąd pojawiają się ogromne chmary gzów. Nie da się jechać szybciej, bo podjazd. Staram się więc nie oddychać ustami, żeby żadnego nie połknąć. Końcówka jest dramatyczna, ale wesoło nam. Najpierw droga z kamieni, trzęsawka na całego, potem znak prowadzi nas w pole. Jedziemy, końca nie widać, słońce pięknie zachodzi za zboża, po polu biegają sarny. Nasza agroturystyka jest na końcu świata. Chata, studnia, gniazdo bocianie, rozłożyste drzewo i absolutny spokój. Mieliśmy spać w namiocie, ale gospodarz spuszcza z ceny, więc decydujemy się na chatkę. W chacie na pierwszy rzut oka jest bardzo klimatycznie, meble każdy z innej parafii dodają uroku, wysokie progi, drewniane podłogi, piec kaflowy, dziwne obrazy na ścianach, regały z mnóstwem książek. Po chwili jednak zauważam, że gospodarz raczej niebardzo przykłada się do sprzątania, delikatnie mówiąc... Wierzę tylko na słowo, że pościel jest wyprana, bo jeden komplet suszy się na dworze. Każda poszewka jest inna. Bixowi trafia się kołdra... z Barbie. Do tego psychodeliczna nazwa tej agroturystyki i gospodarz, który siedzi sam na tym odludziu i pisze wiersze... Zyskał miano Pana Psychodelicznego. Czuję się trochę jak w horrorze. Długo nie mogę zasnąć. Patrzę prosto w okno, za którym na słupie, oświetlony światłem księżyca śpi bocian stojąc na jednej nodze. Nie mieści się w swoim gnieździe, bo ma za dużo piskląt. Wydaje mi się, że zaraz w tym oknie pojawi się czyjaś twarz i ręka z nożem. Ale potem patrzę na Bixa przykrytego Barbie i przestaję się martwić.

Dzień 13 – 130 km
Wyruszamy w potworny upał do Sokółki. Tam zaczyna gonić nas burza. Dogania, kiedy bezpiecznie siedzimy w meczecie tatarskim w Bohonikach i słuchamy opowiadania pani Eugenii o Tatarach w Polsce, religii muzułmańskiej i czterech rodzinach tatarskich zamieszkujących Bohoniki. To jest fantastyczne- siedzimy w przytulnym wnętrzu na dywanie, a za oknem walą pioruny. Rowery mokną, my nie. Potem jedziemy w kierunku kolejnego meczetu, bardziej obleganego przez turystów, w Kruszynianach. Pada deszcz, ale ciepły, szybkoschnący. Tam trafiamy na dwie wycieczki autokarowe, więc tym bardziej cieszymy się, że skorzystaliśmy z kameralnej atmosfery w Bohonikach. A z Kruszynian... hmm... Z Kruszynian w dalszą drogę prowadzi nas żwirówka, przez całą długość 20 km naznaczona poprzecznymi pręgami, jakie zostawia bieżnik opon traktora. Droga typu tarka ciągnie się wzdłuż wschodniej granicy (przecinamy sznur samochodów czekających na przejściu granicznym w Bobrownikach), a w obrębie mijanych wsi staje się drogą brukowaną kamieniami. Ciężko mi się zdecydować, co gorsze- tarka czy kamory. W dodatku co chwilę wjeżdżamy w chmary moich ulubionych gzów. Już nie wiem co robić, żeby się przed nimi uchronić, więc zasuwam po tych wertepach z całych sił, choć jest to pozbawione sensu, bo ta gadzina nic sobie nie robi z mojej prędkości. Dziwię się, że rower nie rozleciał się w drobny mak. Potem w akcie desperacji zakładam spodnie dresowe, ale po kilometrze gotuje mi się płyn chłodniczy w mózgu, więc je zdejmuję. Jakby tego było mało, zatrzymuje nas straż graniczna, na szczęście nie przeszukują bagażu. Dostałabym chyba wysypki ze wściekłości. Potem jeszcze jedynie 7 km ucieczki przed gzami, w trakcie której już prawie widzę swoje zęby w piachu pod kołami. Zwykle na zjazdach nie rozpędzam się maksymalnie nawet na gładkim asfalcie, a tutaj po tych wertepach owszem, ile fabryka dała, byle tylko uciec przed gryzącą szarańczą. Na zjeździe wpadam w piach, zarzuca mi parę razy tylnym kołem w prawo i w lewo, a Bix jadąc za mną i widząc to z daleka, po chwili... robi dokładnie to samo. Kiedy zaczyna się asfalt, prawie go całujemy. To był dla mnie najgorszy off road tej wyprawy, mimo że ani przez chwilę nie pchaliśmy rowerów. Kiedy tak siedzimy na skraju asfaltu i nie możemy uwierzyć własnemu szczęściu, z przeciwnego kierunku nadjeżdża sakwiarz- jedzie do Kruszynian. Upewniam się tylko, że do Narewki aby na pewno jest asfalt i ostrzegam przed drogą-tarką. Według niego asfalt ma być trochę dziurawy, ale ja tam żadnej dziury nie widziałam, tak bardzo ten asfalt w tamtym momencie kochałam. Rozbijając namiot 35 km dalej, w Narewce, zastanawiamy się, czy ten człowiek dalej tamtędy jedzie...
Po drodze widzimy żubra biegnącego po puszczy, na szczęście nie w naszym kierunku- robi wrażenie. W Narewce, konkretnie w Zabłotczyźnie, rozbijamy namiot na podwórku zaprzyjaźnionej agroturystyki, w której byłam juz kiedyś bez roweru. Jest jak w domu.

Dzień 14 – 30 km dla podtrzymania funkcji życiowych
Zostajemy w Zabłotczyźnie. Jemy przepyszne śniadanie przygotowane przez panią Halinkę, robimy prawdziwe pranie w prawdziwej pralce i czekamy aż trochę podeschnie, żeby móc pojechać na krótką wycieczkę po okolicy. Dojeżdżamy do Puszczy Białowieskiej w miejsce, gdzie można zobaczyć żeremia bobrowe. Żeremia naprawdę ciekawe, gzy mniej ciekawe. Kolejne ugryzienie, tym razem kolano spuchnięte jak bania. Przestaje mi się podobać ta zabawa. Znów z maksymalną możliwą prędkościa wracam na asfalt, gzy za mną. Chce mi się płakać. Mieliśmy jechać jeszcze do ostoi żubrów, ale krzyczę do Bixa, żeby jechał sam, ja mam dośc lasu i jego przyjemnych mieszkańców. Rozdzielamy się. Jadę w kierunku Zabłotczyzny i płaczę z wściekłości i bezsilności, smarkając w chustkę zdjętą z głowy, którą jednocześnie próbuję oganiać sie od gzów. Nie sądziłam, że moją największą udręką na wyprawie będą... muchy. Najgorsze, że nie ma na nie sposobu, a ugryzienia bolą i puchną do niewyobrażalnych rozmiarów.
Bix mówi, że w ostoi żubrów widział dzika.
Wieczorem urządzamy ognisko wraz z parą sympatycznych motocyklistów. Są opowieści dziwnej treści m.in. o tym, jak Bear Grylls wyciskał wodę do picia ze "słońskiej" kupy (skoro jest końska, to może być i słońska, nie?).

Dzień 15 – 95 km
Długo nie możemy się wygramolić po Halinkowym śniadaniu. Jednak potem droga do Hajnówki i dalsza jest prosta, płaska i ... strasznie nudna. Jedziemy pogrążeni we własnych myślach, aż staje się jasne, że dętka w moim tylnym kole znów nawaliła. Znajdujemy gospodarstwo z kompresorem, wymieniamy co trzeba. Wnuczka gospodarza dostaje paczkę żelków- tylko tyle mamy. Po powrocie nowe opony będą moim pierwszym zakupem.
Jedziemy zobaczyć pełną krzyży Grabarkę, a potem cichą asfaltową drogą przez piękny las dojeżdżamy do wsi Mielnik i rozbijamy się nad Bugiem- opasłym i brudnym. Komary tną jak szalone, ale nie mam do nich żalu, ba, cieszę się, że to nie gzy.

Dzień 16 – 90 km
Nad Bugiem smażę jajecznicę. Jest tak potwornie parno, że po złożeniu każdej części namiotu trzeba sobie robić przerwę. Gramolimy się okrutnie, potem jeszcze zakupy na drogę i dopiero grubo po 11.00 jesteśmy gotowi do drogi- jak dotąd tak późno jeszcze nie wyjeżdżaliśmy. Ruszamy w kierunku przeprawy na Bugu, a tam... prom przybija do naszego brzegu, a pan promowy ogłasza godzinną przerwę. I tak jestem wkurzona z powodu wściekłego upału i późnej godziny, a tu mamy zmarnować tyle czasu czekając bezczynnie, ale cóż, jestem bezsilna. Kładę się na środku wjazdu na prom i chromolę wszystko, nigdzie nie jadę. Istnieje jeszcze opcja pojechania przez most, ale musielibyśmy nadłożyć 30 km- szybciej będzie jednak poczekać. Leżymy godzinę w potwornym skwarze przykryci mapą. Staram się zaplanować dalszą trasę na dziś biorąc pod uwagę gigantyczne opóźnienie, ale idzie mi jak krew z nosa i wkurzam się jeszcze bardziej. Bix najpierw stara się mnie przytulać, potem rzuca we mnie czekoladą z bezpiecznej odległości( http://snarkecards.com/wp-content/uploads/2013/09/nkStyhZmjCIIfUh.png ), ale przechodzi mi dopiero w Janowie Podlaskim przy głaskaniu przepięknych koni arabskich. To całe napięcie bierze się chyba stąd, że zaczynam sobie uświadamiać, że na naszej trasie kończą się naturalno-swojsko-wiejskie krajobrazy, a zaczyna się zwiedzanie miast.
Po Podlasiu jeździ się szybko (płasko), więc niedługo potem jesteśmy w Białej Podlaskiej ("Podlasce", jak mówi Bix). Na ruchliwej drodze wyjazdowej dogania mnie dziewczyna z dzieckiem w foteliku. Jedzie po tej drodze (przypominam, ruchliwej) równolegle ze mną i nawija o noclegach. Nie zapamiętuję co mówi, bo jestem przerażona widokiem ciężarówek w lusterku i jadących z przeciwka. Za każdym razem, kiedy próbuję zostawić ją w tyle, bo widzę ciężarówki z tyłu i z przodu naraz, ona przyspiesza i zrównuje się ze mną. A potem znika tak samo szybko jak się pojawiła...
Wynajmujemy pokój w Komarówce Podlaskiej. Nie zapowiada się wprawdzie na deszcz, ale nie widzimy możliwości rozbicia namiotu. Chwilę po wejściu do pokoju zaczyna się burza. Cóż, fuks. Dostajemy od gospodyni mleko prosto od krowy. Będzie na śniadanie.
Przyrastam do roweru. W innej pozycji jest mi niewygodnie. Kładę się w łóżku i wszystko mnie boli, siadam na rower i cały ból przechodzi.
Co jakiś czas zastanawiamy się, czy tamten sakwiarz wciąż jedzie do Kruszynian...

Dzień 17 – 120 km

Jemy płatki z mlekiem siedząc pod jakimś pomnikiem. Dalsza droga jest wciąż płaska i szybka. Jest upał, którego zupełnie nie czuję. Dopiero wieczorem okazuje się, że spaliłam się mimo zaawansowanej już opalenizny.
Wjazd do Lublina jest kompletnie pusty, jakby przez miasto przeszło zombie. Zamiast miejskiego ruchu witają nas duże ilości wron- żywych i martwych. Jedziemy do akademika o nazwie Broadway (obok stoi bliźniaczy Manhattan). Obydwa stoją w szczerym polu, co wyjaśnia nazwy (lubię nazwy akademików, studenci mają fantazję; np. w Warszawie przy ulicy Żwirki i Wigury stoją akademiki Żwirek i Muchomorek). Pan portier w starym grubym kajecie zapisuje skrupulatnie nasze dane. Trwa to bardzo długo, w tym czasie Bix prawie wykańcza mi się w upale. Ratują go elektrolity i zimny prysznic. W pokoju kolejny raz utwierdzam się w przekonaniu, że wszystkie akademiki na świecie są lepsze od tego, w którym ja mieszkałam. Wieczorem jedziemy na starówkę zjeść obiad/kolację. W trakcie jedzenia podchodzi do nas kelner:
- Jak smakuje lasagne?
- Dziękuję, bardzo dobra.
- Przekażę lekarzom.
Doprawdy nie wiem, dlaczego lekarze w Lublinie pracują w kuchni, podobno nie mają problemów z pracą.
W naszym Broadwayu przypinamy na noc rowery do kaloryfera w korytarzu.

Dzień 18 – 125 km
Znów jemy śniadanie pod Lidlem (uwielbiam Lidla!) i jedziemy na lekko do Kazimierza Dolnego (cały czas stacjonujemy na Broadwayu). Kazimierz, tak jak zachwalała moja przyjaciółka, jest iście toskański, upał także. Przy okazji niedzieli- przeludniony, ale wystarczy odjechać parę kilometrów od rynku i można odpocząć od tłumu, a atrakcji też parę się znajdzie. Pięknie wyglądają dziewczyny ubrane w letnie sukienki na tle "toskańskich" kamienic, ale coś mam wrażenie, że pocą się tak samo jak ja, a ja jednak czuję się nieco bardziej komfortowo pocąc się w stroju rowerowym niż w sukience. Tak więc wyjeżdżamy z zatłoczonego centrum i udajemy się do lessowego Wąwozu Korzeniowego, gdzie jest chłodno i przyjemnie. W drodze powrotnej na rynek zatrzymujemy się przy chatce, która okazuje się być najstarszą chatą na lubelszczyźnie (XIII w.). Można ją zwiedzić i przy okazji napić się czegoś przy klimatycznym stoliczku przykrytym obrusem haftowanym w kwiaty, stojącym na podwórku obok czystego strumyka. Pijemy sok siedząc na starych drewnianych krzesłach pod rozłożystym orzechem. Potem wracamy jeszcze na rynek zjeść pizzę i zobaczyć królową Wisłę, która jest brudna i płynie szeroko.
Wracamy do Lublina. Po drodze mijamy wiewiórkę (martwą, skądinąd), idealnie wprasowaną w asfalt, przypuszczalnie techniką decoupage'u. Jesteśmy już prawie w centrum, a tu nagle "pssst"... Trzecia moja guma na tym wyjeździe- tym razem winowajcą jest zardzewiały gwóźdź. Przy okazji korzystania z kompresora na stacji benzynowej pytamy o śrubkę (rano zauważyłam, że zgubiłam śrubkę od bagażnika). Ze stacją sąsiaduje warsztat autobusowy, tam polecono nam popytać. Podjeżdżamy pod warsztat, ochroniarz bardzo chce nam pomóc, ale nie ma akurat żadnego mechanika, dlatego dzwoni po jakiegoś, który jest najbliżej i... po 5 minutach pod mój rower podjeżdża wóz pomocy technicznej... ze śrubką. Życzliwy mechanik dokręca jeszcze pozostałe, rozmawiamy dłuższą chwilę, bo ochroniarz okazuje się strasznym gadułą i jedziemy pozwiedzać sobie starówkę nocą. Jest naprawdę piękna. Lublin wpisuję na listę moich ulubionych polskich miast. Przy okazji na starówce dostajemy oboje mini ataku serca, bo wydaje nam się, że jakimś cudem skasowały się wszystkie zdjęcia z aparatu, ale na szczęście po chwili wszystkie się odnajdują. Taki psikus.
Mieszkamy niedaleko Majdanka, jadąc na Broadway przejeżdżamy obok muzeum. Monumentalny pomnik nocą robi jeszcze większe wrażenie niz za dnia. Bix mówi, że nie ogarnia tego, co on przedstawia. Widocznie pomnik jest tak samo nie do ogarnięcia jak holocaust i idea obozów koncentracyjnych.

Dzień 19 – 100 km
Przed wyruszeniem do Zamościa mamy w końcu czas, aby zwiedzić Majdanek. Ciężko ubrać w słowa wrażenia, zdjęcia mówią wszystko. Efektu dopełnia motyl, który próbuje się wydostać przez zamkniętą szybę krematorium. Za szybą widnieją druty.
Przez jakiś czas jedziemy w kompletnej ciszy, nie możemy otrząsnąć się z szoku, choć o istnieniu obozów koncentracyjnych wiadomo nie od dziś, a każde z nas przynajmniej raz zwiedziło Auschwitz.
Droga jest piękna. Rozgrzane powietrze faluje nad polami. Skończyło się płaskie- teraz jedziemy góra- dół, góra- dół. Górki- popierdółki wchodzą jak złoto. W pewnym momencie myślę, że na tym wyjeździe nie dopadła mnie jeszcze żadna dolegliwość oprócz bólu mięśni. Minutę później zaczyna boleć mnie żołądek... Zatrzymujemy się, Bixa też boli. Pewnie lidlowe czipsy i żelki na poprzednim postoju nie były najszczęśliwszym połączeniem. Leżymy więc w trawie przy szosie Lublin – Zamość i popijamy krople żołądkowe. Przejeżdża samochód, z tylnej szyby wystaje na zewnątrz łysa głowa jakiegoś faceta, facet ma mocno zbolały wyraz twarzy. Na tylnym siedzeniu leży tyle kartonów, że głowa się już zwyczajnie nie mieści...
Krople działają jak marzenie, więc niedługo ruszamy na ostatnie 20 km do Zamościa. Miasto nie jest ani trochę gorsze od tego, co o nim słyszałam. Małe, przytulne, nieprzeludnione. W ogródku restauracji jemy zupę pokrzywową, gołąbki z kaszy gryczanej i piróg biłgorajski ze zsiadłym mlekiem, zapijając piwem Zwierzyniec. Do knajpy przychodzi meksykański zespół folklorystyczny. Okazuje się, że wczoraj skończył się w Zamościu festiwal Eurofolk (żałuję bardzo, że nie wiedziałam wcześniej!). Zespół daje swój ostatni koncert, porywając do tańca gości restauracji i przechodniów z rynku.
Znów mieszkamy w akademiku (mówiłam już, że mój był najgorszy ze wszystkich?). Portier wychodzi o 22.00 i zostajemy w kameralnym budynku sami.

Dzień 20 – 110 km

Jemy śniadanie siedząc na nierozebranej jeszcze po Eurofolku scenie na zamojskim rynku. Z mapy wynika, że przez Zwierzyniec do Biłgoraja będziemy jechać po wzniesieniach Roztocza, ale o dziwo droga jest płaska jak stół, widocznie biegnie w dolinie. Na Zwierzyńcu oboje trochę się zawodzimy- jest kościółek na wodzie, browar, park, stawy Echo z bardzo czysta wodą, ale nie ma nic takiego, co faktycznie robiłoby wrażenie. Może jesteśmy już przesyceni różnymi wrażeniami? Tak czy inaczej, trzeba pojeździć po całym Roztoczu, żeby poznać jego prawdziwy urok, na to niestety nie mamy czasu. Jadąc do Zwierzyńca mijamy drogowskaz na Zagrodę Guciów. Przez chwilę wydaje mi się, że mieni mi się w oczach, za chwilę wyobrażam sobie Gucia i Maję w zagrodzie, a dopiero na końcu orientuję się, że Guciów to miejscowość.
W Biłgoraju pod sklepem jemy obiad- śliwki węgierki, serowe Cheetosy, draże kokosowe, ser biały z papierka i jogurt waniliowy. Mniam. Dokonujemy także rytualnego odsłuchu utworu "Piejo kury, piejo". Dużo się śmiacia przy tym "obiedzie".
Potem wiedzie nas spokojna droga przez lasy i wsie. Na nocleg zatrzymujemy się w Stalowej Woli nad Sanem. Według mnie San śmierdzi dymem tytoniowym, ale to może tylko wrażenie po kolorze. Rozbijamy się w jakichś krzakach między wałem rzeki a osiedlem, słychać samochody jadące po moście. Nie mogę zasnąć mimo ogromnego zmęczenia, ciągle wydaje mi się, że ktoś chodzi koło namiotu. Jeśli już zasypiam, to śni mi się, że wynoszą nas razem z tym namiotem. Bix chrapie w najlepsze, ja leżę z oczami jak spodki, z nożem przy głowie. Rano:
- Dlaczego mnie nie obudziłaś, skoro się bałaś?
- Bo zasypiasz w takim tempie, że musiałabym Cię budzić co 15 sekund.
To nie była najszczęśliwsza miejscówka.

Dzień 21 – 80 km
Jestem szczęśliwa opuszczając krzaki nad Sanem. Pierwszy przystanek- Sandomierz. Do Zamościa się nie umywa, ale jest przyjemny. Wzgórze ze starówką widać z daleka, niestety do miasta musimy wjechać krajówką, a ścieżek rowerowych brak. Zwiedzamy bardzo ciekawą podziemną trasę turystyczną, która biegnie pod rynkiem, ulicami i kamienicami, a są to połączone piwniczki różnych kamienic. Wychodzimy z podziemi w innym miejscu niż weszliśmy, więc musimy wrócić po rowery. Znów udało nam się przeczekać deszcz podczas zwiedzania pod dachem (pod podłogą?).
Od Sandomierza czuję już w kościach zbliżający się powrót do domu. Bix dzwoni do Waxmunda żebrać o nocleg za dwa dni- będzie to nasz ostatni nocleg na tej wyprawie. Wyjeżdżając z Sandomierza, przez długie kilometry jedzie się mijając sady. Niegdyś sandomierskie wzgórza porastały winnice, dziś są to jabłonie, grusze, wiśnie. Po niebie przesuwają się ogromne chmury kłębiaste. Prawie całą drogę goni nas burza, ale w końcu odpuszcza. Pada tylko przez chwilę- słyszę szybko zbliżający się szum z prawej strony, coraz głośniejszy, jakby jechał pociąg. Nagle łubudub- w sekundzie jesteśmy cali mokrzy. W ciągu kolejnych pięciu jesteśmy już pod drzewem, a deszcz przechodzi tak samo szybko, jak się pojawił.
Jeszcze tego samego dnia udaje nam się zwiedzić zamek Krzyżtopór w Ujeździe. Spodziewałam się widoku ogromnego zamczyska na wzgórzu, a tu przy ulicy stoi jakaś ruina. Efekt ukazuje się dopiero w środku- do przejścia jest kilka tras, które naprawdę robią wrażenie. Pierwsze spojrzenie zupełnie nie oddaje tego, co można zobaczyć wchodząc w głąb pięknego zamku-ruiny.
W sklepiku koło zamku kupujemy wino musujące, żeby nie powiedzieć szampana. Facet przed nami kupuje piwo. Jeszcze dobrze nie zapłacił, a już połowy nie miał. My naszego "szampana" zabieramy do pobliskiej agroturystyki, gdzie udaje nam się go kulturalnie spożyć z metalowych kubków.

Dzień 22 – 90 km
W nocy leje- nie mogło być inaczej, te piękne kłębiaste chmury poprzedniego dnia musiały przynieść deszcz. Rano też nie odpuszcza, ociągamy się z wyjazdem, ale nie ma wyjścia, czas się kończy, a my jesteśmy pośrodku niczego. Przez większość drogi jedziemy w deszczu większym lub mniejszym, aby na jej końcu dotrzeć do malowanego Zalipia. To miejsce, które od dawna chciałam zobaczyć, ale jakoś nigdy nie było mi po drodze.
Zagroda Felicji Curyłowej jest czynna do 18.00, a my o 17.10 zjeżdżamy z promu na Wiśle (przekraczanej po raz trzeci), więc jako miłośniczka folkloru cisnę do przodu ile wlezie, żeby chociaż trochę Zalipia zobaczyć tego samego dnia. Sama zagroda nie zawodzi moich oczekiwań, wszystko oddają zdjęcia. Czuję jednak niedosyt co do samej miejscowości. Uważam, że w "malowanej wsi" powinno być nieco więcej malowanych akcentów. Dopiero następnego dnia okaże się, że trzeba wjechać w inną ulicę, żeby zobaczyć Zalipie w pełnej krasie.
Znów wynajmujemy pokój, bojąc się deszczu. Jesteśmy tam już o 18.30 i jakoś dziwnie się czuję tak wcześnie będąc na miejscu i odpoczywając. Zaskakująco dobrze i szybko się dziś jechało mimo deszczu i podjazdów. Przez tę pogodę dostaliśmy po drodze strasznej głupawki i tak np. było śpiewanie kolęd, wymyślanie najdziwniejszych pozycji na rowerze, m.in. uczyłam Bixa anglezować...

PS. Jak robi prom? Prrrom, prrrom...

Dzień 23 – 95 km
Rano wracamy do Zalipia. Wczorajszy niedosyt zostaje zrekompensowany. W Domu Malarek kupuję malowaną kurkę i podziwiamy pracę pań ręcznie ozdabiających ceramikę. Jedziemy przez wieś powoli, oglądamy sobie domy, a tu nagle zza ogrodzenia krzyczy do nas starsza kobieta:
- Pani, chodź tutaj, zapraszam do zwiedzania!
Wpuszcza nas przodem do domu, sama drepcze za nami o kuli. W jej kuchni i kotłowni pomalowane jest dosłownie wszystko. Z dumą pokazuje dyplomy i nagrody za to swoje malowanie. Strasznie dużo trajkocze i często używa słowa na "k"- przez to swoje gadanie i zadawanie miliona pytań zyskuje sobie miano Babci Korby.
Potem jedziemy znów na prom, aby przekroczyć Wisłę po raz czwarty. Dziś naszym celem jest Kraków (gdzie Wisłę przejedziemy piąty raz). Pierwsza część drogi jest męcząca, jest parno i ciężko się oddycha, powietrze w lasach i na polach śmierdzi zgnilizną. Ponieważ dzień bez off roadu to dzień stracony, trafiamy na polną dróżkę, strasznie wyboistą. Kamory wybijają mnie w górę na pół metra. Do tego jest podjazd. Oczywiście zasuwam, żeby jak najszybciej stamtąd wyjechać, na szczęście trwa to najwyżej 1,5 km. Za Proszowicami idzie już o wiele lepiej mimo ruchliwej drogi i podjazdów. W pewnym momencie Bix jadący za mną krzyczy: "Znów masz mało powietrza z tyłu!", po czym wyprzedza mnie i tyle go widziałam. Powietrza faktycznie mało i szybko schodzi, więc kładę się na trawie przy szosie i czekam, aż Bix się zorientuje, że za nim nie jadę. Orientuje się zaskakująco szybko, w tym czasie rower stoi już na kapciu. Czwarty raz. Niedaleko jest warsztat samochodowy, więc dopychamy tam rowery i znów żebrzemy o kompresor. Właściciel jest śmiesznym małym człowieczkiem, bardzo pomocnym. Ponieważ przebiłam już wszystkie zapasowe dętki i jedną połataną, siadam okrakiem na sakwie i zabieram się do klejenia świeżo przebitej. Klej trzy tygodnie wożony na upale raczej słabo współpracuje, ciągnie się, jest wszędzie tylko nie na łatce. Mechanik patrzy mi na ręce:
- Jak pani to ma takim klejem kleić, to lepiej będzie na kozę z nosa.
Hm. Może i racja. Wyciągam... nie, nie kozę. Wyciągam nowy klej, upieram się, żeby mechanik nie jechał do sklepu po nowe łatki (a bardzo chciał pomóc), kompresor w ruch i rower gotowy. Wsiadamy, jedziemy. Szybko okazuje się, że odrzucenie pomocy było błędem, bo powietrze schodzi po niecałym kilometrze. Mam jeszcze piankę uszczelniającą z Lidla (mówiłam już, że uwielbiam Lidla?), więc wykorzystujemy ostatnią deskę ratunki i... działa! Dojeżdżam do Krakowa bez problemu. Po drodze kupuję jednak zapasową dętkę. Na wszelki wypadek.
U Waxa okazuje się, że wpadnie bardzo dużo ludzi (mdudek, miki150, tranqulio, Iwo, ciman, Endriunh), w tym cztery dziewczyny z Danii z couchsurfingu. Szybko uczą się polskiego- po godzinie znają już "dzięki", "na zdrowie" i "na drugą nóżkę". Wystarczy jak na pierwszy raz. Śpimy w 6 osób plus 3 rowery w jednym pokoju, w kuchni śpią jeszcze miki150 i tranqulio ze swoimi rowerami. Właściwie nie śpię przez większość nocy, gapię się w okno i słucham muzyki płynącej z oddali, ale rano nie jestem zmęczona.

Dzień 24 – 100 km
Rano Wax robi nam tosty, za co jesteśmy mu bardzo wdzięczni. Poleca 15-kilometrową ścieżkę rowerową wzdłuż Wisły, którą można wyjechać z miasta, za co jesteśmy jeszcze bardziej wdzięczni. Nie spodziewałam się wyjechać z raczej mało lubianego przeze mnie Krakowa w taki ładny sposób. W euforii nawet strzelamy sobie fotkę z widokiem na Wawel. Przekraczamy Wisłę po raz szósty i ostatni, gdzieś mniej więcej tam stuka nam 2000 km i baj, baj, przygodo, ostatnia prosta do domu. Cała droga na Śląsk jest oczywiście naznaczona podjazdami, do tego upał. Z jednej strony ogarnia mnie melancholia, że to już koniec, z drugiej trochę się cieszę, że wracam do domu, gdzie wszyscy na mnie czekają. Od Będzina cisnę jak szalona, muszę powściągać emocje, żeby na ostatnim odcinku nie przeciążyć kolan. Mama czeka z obiadem, babcia z milionem pytań. Nabijają się z naszej "wyrazistej" opalenizny. Nieuporządkowane opowiadanie, pokazywanie nieuporządkowanych zdjęć. Po tym szaleństwie wreszcie można odpocząć w wannie, a potem położyć się w poprzek w swoim wielkim łóżku...
To były wymarzone wakacje.Cieszę się z każdej ich minuty. Mam co wspominać przez cały rok.

Zdjęcia:
https://plus.google.com/photos/102108738414180704892/albums/6041431177025224913

Załęczański Park Krajobrazowy

Sobota, 24 maja 2014 · Komentarze(0)
W sobotę wybrałam się do Załęczańskiego Parku Krajobrazowego- na chybił trafił wylosowałam miejsce na mapie. Zadowolona z życia i pogody wyruszyłam o 7 rano. Na miejscu czekał na mnie od piątku Marcin.

Dzień 1
Początkowo jadę dość ruchliwą drogą wojewódzką, tak więc z powodu natężenia ruchu oraz dla piękna polskiej wsi, za Miasteczkiem Śl. postanawiam z niej zboczyć. Prawie od razu po zjechaniu oczywiście się gubię, a na podstawie mojej mapy (słabego wydruku z google) nikt nie umie mi powiedzieć jak jechać dalej. W końcu trafiam na wiejską babinę. Pytam "Jak dojechać do (tutaj pada nazwa kolejnej wiochy w kierunku na północ)?". Pani odradza mi asfaltową drogę, "bo za daleko". Radzi skręcić przed lasem w prawo, potem w lewo i koło kapliczki w lesie prosto. Ok, łatwe. Z asfaltu faktycznie rezygnuję, a co tam, niech żyje przygoda. Szybko okazuje się, że mam do wyboru trzy "przed lasem w prawo", o czym pani nie wspomniała. Wybieram "prawo" przed samą ścianą lasu. Potem jest w lewo, więc chyba idzie dobrze. Jest kapliczka- super! Ale koło kapliczki ni cholery nie ma prosto. Jest po łuku w prawo lub po łuku w lewo. Wybieram minimalnie bardziej prosty łuk. I dobrze, trafiam tam gdzie chciałam. [Na marginesie, kapliczka była wykafelkowana niebieską glazurą łazienkową w gustowne mazy. Chyba zacznę je fotografować.] Po kolejnych pytaniach o drogę i błądzeniu okazuje się, że dalej przez wsie nie pojadę, bo droga biegnie przez las i nikt nie wie co dalej. Obawiając się leśnych elfów wracam na główną szosę. Nadłożyłam parę kilometrów, ale jestem zadowolona z widoków i wiejskiej atmosfery. W którejś wsi łapie mnie pierwsza burza- przeczekuję największą ulewę koło kapliczki, tym razem bez akcentów łazienkowych ;) Dalej droga leci prosto jak w mordę strzelił, błądzę trochę w Krzepicach, gdzie dogania mnie kolejna burza. W związku z nią robię sobie przerwę kanapkową pod wiaduktem kolejowym. Umawiam się telefonicznie z Marcinem, który się chyba niemiłosiernie już nudzi, że wyjedzie po mnie do Zimnejwody (ok. 10 km od celu). Jeszcze w jakimś OSP pytam o drogę kucharek przygotowujących wesele. Idzie prawie gładko, ale znowu burza... Tym razem między lasem a polem, nie ma się gdzie schować. Przerażona wyładowaniami rozpaczliwie szukam jakiegokolwiek schronienia. Na szczęście po chwili znajduję sklep, zatrzymuję się pod daszkiem i czekam na Marcina. Po wskazaniu bankomatu przez Panów Żuli i skorzystaniu z niego jedziemy do celu. Jest pięknie- łąki, lasy, most na Warcie... I znów 3 km od celu łapie nas mega ulewa. Deszcz zalewa oczy, wlewa się do uszu, właściwie można się dobrze napić tego co ciurkiem spływa z nosa. Potem ok. 0,5 godziny czekania pod dachem łazienki na polu namiotowym aż deszcz przejdzie i można się rozbijać. Cieszę się, że mój kompan po mnie wyjechał, bo z mojej mapy została rozmoknięta pulpa, nie wiem czy bym trafiła.
Ośrodek ZHP "Nadwarciański Gród" jest bardzo przyjemny, jest gorąca woda pod prysznicem, a krąg na ognisko i ławeczki ze stolikami stoją nad samym brzegiem Warty (w sezonie letnim pole namiotowe jest niedostępne ze względu na przebywające tam obozy).
Prysznic, jedzonko, herbata, piwo, spacer.

Dzień 2
Budzik dzwoni o 4.10, bo chcę zobaczyć nadwarciański wschód słońca, ale nie wstaję, bo niebo jest dość mocno zachmurzone. Niemniej jednak wstajemy po 6.00 i jedziemy na wycieczkę po okolicy. Cała trasa po Załęczańskim Parku Krajobrazowym zahaczająca o większość atrakcji to nie więcej niż 25-30 km, ale drogi są bardzo słabo oznakowane, żeby nie powiedzieć wcale, do tego mocno piaszczyste. Miejscami pchamy rowery, a bez gps-a nie dalibyśmy rady chyba nigdzie trafić. Najfajniejsze miejsca to kumkający i rechoczący Żabi Staw, Góra św. Genowefy (gdzie dowiaduję się co to geocaching) i Granatowe Źródła, które faktycznie są granatowe. No i jaskinie, do których bałam się schodzić ze względu na nieodpowiednie buty. Spokój, cisza i sielanka. Wycieczka sympatyczna, mimo że błądzimy, a czas nas trochę goni, bo tego samego dnia trzeba wrócić do domu. Zmęczeni piaskami wracamy na pole namiotowe, pakujemy manaty i zaczynamy wracać drogą poleconą przez miłego pana z ośrodka- "promem" przez Wartę. Instrukcja obsługo promu: "Gwizdnijcie na Staszka, to podpłynie". Ok, nic prostszego. Po chwili z krzaków po drugiej stronie rzeki wyłania się pan Staszek na rowerze, wsiada na tratwę, podpływa żelastwem na nasz brzeg i zabiera nas na drugą stronę, nie biorąc żadnej opłaty. Cieszę się jak dziecko, podoba mi się tratwa i staszkowa fucha. Pogoda robi się cudowna, droga jest wyborna. Po jakimś czasie gps prowadzi nas na leśne dukty, gdzie znów napotykamy na nieprzejezdne piaski. Pchając rowery spotykamy miejscowego (także pchającego, ale z przeciwnego kierunku). Pytam jak daleko do asfaltu- "Daleeeko, ze 2 km". Przy okazji wyszło na jaw, że miejscową atrakcją są rododendrony rosnące gdzieś w okolicy tych piasków (na pewno gdzieś tam były!). Kiedy kończy się piach, las staje się całkiem przyjemny. Potem asfaltem idzie już bardzo gładko i szybko (może oprócz wjechania pod prąd w jednokierunkową;)). W końcu dojeżdżamy do Tworoga, gdzie każde z nas rusza w swoją stronę (czyli Marcin do Opola, ja do Wojkowic). Ostatnia pamiątkowa fotka zrobiona przez Panią Sklepową i w drogę. Od Tarnowskich Gór zaczynają się moje ukochane i dobrze znane śląskie podjazdy. Po prawie każdym zatrzymuję się na chwilę, bo tyłek już nie wytrzymuje. Na ostatnich dwóch mocno dają się we znaki kolana. Docieram do domu po 22.00 wykończona i brudna, ale pełna pozytywnych wrażeń.

Dzień 1- 118 km z sakwami Wojkowice - Kępowizna
Dzień 2 - 30 km po piaskach Załęczańskiego Parku Krajobrazowego + 120 km z sakwami Kępowizna - Wojkowice

Zdjęcia:
https://plus.google.com/photos/1021087384141807048...